Rodzeństwo ze slumsów Port-au-Prince mają dość ojca maltretującego matkę. Pewnego dnia 16-letnia Mariela rusza jej na odsiecz i z pomocą młodszego brata zabija ojca. Uciekają do lepszej dzielnicy, włóczą się bez celu wiedząc, że ich dni są policzone, a los przesądzony. Książka jest relacją brata Marieli z owej trzydniowej tułaczki.
Przemoc rodzi przemoc - to już niemal truizm i być może dlatego historia zbrodni niezbyt mnie poruszyła. Nie zauważyłam też w niej gniewu, o którym wspominali niektórzy recenzenci. Jest tu natomiast beznadzieja i rezygnacja. Dzieciaki tkwią w zaklętym kręgu własnej - ubogiej - dzielnicy, najwyraźniej nie dostrzegają możliwości wyrwania się z niej. Ci, którym się udało, są postrzegani jako obcy, nie zasługują na szacunek, ale na docinki. I chyba właśnie to mnie najbardziej poruszyło: zupełnie inny system wartości, a może nawet ich brak, bo co sądzić o ojcu, który w XXI wieku zabrania chodzić dzieciom do szkoły, przepija skradzione żonie pieniądze i jest damskim bokserem? Los Marieli i Colina został poniekąd przypieczętowany przez ich nieodpowiedzialnych rodziców: bez wykształcenia ich życie potoczyłoby się zapewne podobnie jak w przypadku matki i ojca, ponieważ jednak pod wpływem impulsu zabili zakałę rodu, skończą jeszcze gorzej, bo w więzieniu. Trudno dostrzec inne możliwości.
Dla mnie to książka o przyspieszonym dojrzewaniu i determinowaniu losu przez miejsce urodzenia. Gorzka, zważywszy, że dzieciaki nie były z gruntu złe (Mariela była nawet bardzo inteligentna i pojętna), a miały pecha urodzić się w nieodpowiednim miejscu i rodzinie. Cieszę się, że mogłam przeczytać książkę z tak odległego i rzadko obecnego w literaturze kraju jak Haiti.
Moja ocena: 8/10
Lyonel Trouillot, "Dzieci bohaterów", Wydawnictwo Karakter, 2009
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz