poniedziałek, 31 stycznia 2011

The Tortilla Curtain - T. C. Boyle


Mocna rzecz. O uprzedzeniach, sile strachu i krótkiej pamięci. Lata 90-te w słonecznej Kalifornii - mieszkańcy ekskluzywnego osiedla domków jednorodzinnych mają coraz bardziej dosyć meksykańskich imigrantów. Nieważne, że na co dzień wykorzystują ich do wykonywania niewdzięcznych prac, na dodatek za marne grosze i że cała okolica została wybudowana w stylu hiszpańskim; widok biednych Latynosów staje się solą w oku "prawdziwych" Amerykanów.


Historia zaczyna się bardzo filmowo, od mocnego akcentu: Delaney potrąca samochodem Meksykanina, wymiguje się drobnym datkiem i od tej pory wizja poturbowanego oberwańca wciąż go prześladuje. Za jakiś czas kojot porywa mu psa, ktoś kradnie jego samochód. Nie wiadomo, czy przypisać to pechowi czy klątwie. Podobne odczucia ma poszkodowany Candido, istny Hiob, koczujący w kanionie z młodziutką, ciężarną żoną. Opowieść toczy się dwutorowo, dalsze losy obu bohaterów zetkną się jeszcze - czasem przez osoby trzecie - kilka razy. Od początku jednak daje się wyczuć, że historia zmierza ku tragedii, zbyt wielu jest ku temu przesłanek.

Powieść doskonale pokazuje dwa biegunowo różne światy: uprzywilejowanych, zamożnych obywateli Ameryki oraz nielegalnych cudzoziemców walczących o lepszy byt. Autor znakomicie zobrazował stopniowo nakręcającą się spiralę nienawiści i mechanizmy jej działania: nawet światli obywatele z czasem dają ponieść się emocjom; wystarczy tylko umiejętnie wzbudzić w nich strach i gniew. Nie oznacza to, że czytelnik natychmiast staje po stronie biednych imigrantów - owszem, można im współczuć, ale i wśród nich zdarzają się bandyci oraz ofiary własnej naiwności.

Książka jest świetnie napisana: ma dobrze zarysowany wątek obyczajowy, zróżnicowanych bohaterów i wartką akcję. Zwolennicy głębszych treści także znajdą tu coś dla siebie, ponieważ autor bardzo zgrabnie wplótł w treść całkiem sporo symboli. Całość ogromnie mi się podobała, choć liczyłam na bardziej dramatyczne zakończenie. Tematyka powieści może wydawać się odległa, ale to tylko pozory.

Tom Coraghessan Boyle 'The Tortilla Curtain', Bloomsbury, 1997

piątek, 28 stycznia 2011

Nasza klasa - Tadeusz Słobodzianek

Nie lubię grubej kreski Słobodzianka. Wszystko u niego jest dosłowne, najczęściej w tonacji czarno-białej. Rozumiem, że o zbrodniach trzeba mówić i pamiętać, ale nie wydaje mi się, żeby wymagało to drastycznych opisów. Tymczasem w sztuce oprócz sceny mordu w stodole jest miejsce i na scenę gwałtu zbiorowego (który NB sprawia ofierze przyjemność), i na scenę kamienowania kolegów (z anatomicznymi szczegółami). Nie wiem, jaki cel przyświecał autorowi; mnie po lekturze pozostał głównie niesmak.


Słobodzianka nagrodzono m.in. "za formę dramatu, który w sposób wstrząsająco prosty, a jednocześnie niesłychanie przemyślany, kreśli historię katów i ofiar, morderców i mordowanych". Ten wstrząsająco prosty sposób to motyw klasy oraz podział sztuki na szkolne lekcje. Pomysł ciekawy, ale w moim odczuciu dość szybko się wyczerpuje, nie pomogą tu dziecięce wierszyki deklamowane na koniec każdej sceny. Fakt, autor zgrabnie pokazał 70 lat z historii relacji polsko-żydowskich, z tym że obie społeczności podzielił sztywno na oprawców i ofiary. Jedynie Abram, który na wzór biblijnego Abrahama w porę opuścił rodzinne strony, zdołał uniknąć prześladowań.

Nie przekonuje mnie to wszystko. Powiem więcej: oprócz niesmaku i zniecierpliwienia "Nasza klasa" nie wywołuje u mnie innych wrażeń. Wolę krótki, ale sugestywny wiersz Adama Zagajewskiego pt. "Jedwabne":

Jedwabne suknie i pończochy,
jedwabne stroje dawnych dam
na holenderskich płótnach -
ale to słowo będzie już teraz brzmiało inaczej,
będziemy się zatrzymywali
przy tym słowie,
to słowo będzie
nas zatrzymywało.

Tadeusz Słobodzianek "Nasza klasa", Wydawnictwo Słowo / Obraz Terytoria, 2010

środa, 26 stycznia 2011

Fotografie ostatnie - Janusz Anderman

Fotograficzne opowiastki Janusza Andermana polubiłam od pierwszego tomu z 2002 r., później były "Nowe fotografie" (2007), a cykl zakończyły ubiegłoroczne "Fotografie ostatnie". Jeśli są faktycznie ostatnie, to wielka szkoda, będzie mi ich bardzo brakować. Podoba mi się styl Andermana, niemal z niczego potrafi wyczarować świetny tekst. Coś tam zobaczy, coś tam usłyszy, a po zapisaniu powstają perełki takie jak ta:

(...) uważali go za dziwoląga. Wynikało to z faktu, że on czytał książki.

- Dużo tam wyczyta - mówił Kolano ze złością. - A w życiu, i jeszcze długo nie! Na telewizorze to się prawdziwie ukazuje wszystko. Ale książka? Papier. I tyle tego. Żeby jeszcze do nabożeństwa była, bym wybaczył. Że jemu czasu takiego nie żal wieczorami. A to sznur na węgorza można postawić, a to żelazo na boberka i kołnierz na zimową porę jak wymarzony, a to pętlę na sarenkę. A dawną porą, jak jeszcze Ruskie na handel przyjeżdżały, granata można było zakupić, w dzika nocą pizgnąć w kartoflisku. On nie! Tylko się jak ten Żyd nad książką kiwa. A może on i Żyd jaki? [str. 230]


Kanwą opowiadań są wydarzenia z życia własnego (Wieczory autorskie), incydenty uliczne (Misja) oraz oraz historie zasłyszane (Palec Fredry, Proces). Trafiają się również wspomnienia o osobach znanych np. o Elżbiecie Czyżewskiej, Dorocie Terakowskiej, Barbarze Łopieńskiej czy Januszu Szpotańskim. We wszystkich tekstach daje o sobie znać spostrzegawczość autora: Anderman ma oko do drobiazgów i ucho do języka. Jego opowiastki uwielbiam także za zdrową dawkę ironii (i autoironii), która czasem zaczyna się już na poziomie tytułu.

I jeszcze jeden fragment, tym razem z "Wywiadu" czyli tekstu o początkujących dziennikarzach:

- Ma pani męża? - zapytała. - A może facet porzucił panią z drugą? I panią to boli? - zapytała bezradnie, a mnie zrobiło się jej żal.
- Wie pani co? Opowiem pani o moim pierwszym wyjeździe na Zachód. Jeszcze w głębokich czasach komunistycznych.
- Mnie nie było na świecie... - odezwała się bezwiednie.
- To był mój pierwszy wyjazd na festiwal filmowy - powiedziałam.
- O! Może być ciekawie - zainteresowała się. - Zapoznała pani jakichś gwiazdorów?
- Nie, mówię o biennale dokumentu. W Lyonie. Jechałam sama za żelazną kurtynę...
- Za co? To był teatralny festiwal? [str. 197]

A najlepiej po prostu przeczytać wszystkie tomy "Fotografii" Andermana, podobnych smaczków jest tam znacznie więcej;)

Janusz Anderman "Fotografie ostatnie", Wydawnictwo Literackie, Kraków, 2010

wtorek, 25 stycznia 2011

Kolejne spotkanie Klubu Czytelniczego

W związku z udaną pierwszą dyskusją Klubu (w której nadal można zabrać głos) i pytaniami o kolejne spotkania zapraszam do wspólnego czytania "Malowanego ptaka" Jerzego Kosińskiego.


Wybór nieprzypadkowy, bo spowodowany ukazaniem się "Good night, Dżerzi" Janusza Głowackiego pod koniec ubiegłego roku. Książka była wyjątkowo intensywnie promowana, ale Kosiński czyli duch sprawczy całego zamieszania pozostał w moim odczuciu w cieniu. A szkoda, bo "Malowanego ptaka" warto czasem przypominać.

Na przeczytanie mamy dokładnie miesiąc, dyskusję rozpoczniemy w piątek 25 lutego 2011 r. Myślę, że w ramach lektury uzupełniającej można sięgnąć także po "Czarnego ptasiora" Joanny Siedleckiej.

Zapraszam do lektury i udziału w dyskusji;)

********************************************************

W komentarzach można zgłaszać propozycje kolejnych "czytanek", najlepiej z krótkim uzasadnieniem. Warunki: książka powinna być szeroko dostępna (przede wszystkim w bibliotekach), niezbyt gruba i niekoniecznie z tych nagradzanych, promowanych itp.

sobota, 22 stycznia 2011

Klub czytelniczy (odc. 1) - Jądro ciemności

Przez "Jądro ciemności" przedzierałam się z trudem, niczym Marlow przez Kongo, na szczęście udało się dobrnąć do końca;) Poza kilkoma ekranizacjami i inscenizacjami prozy Conrada było to dla mnie pierwsze "książkowe" spotkanie z tym pisarzem i mimo wszystko mam nadzieję, że nie ostatnie.

Podczas lektury uderzyła mnie przede wszystkim rozbudowana symbolika - właściwie na każdej stronie trafia się jakiś charakterystyczny element, nad którym warto się zastanowić. Przyznam, że ta szczegółowość nieco mnie męczyła i na pewno spowalniała czytanie. Z drugiej strony autor fantastycznie odmalował atmosferę oraz tło zdarzeń. Całość wydała mi się niezwykle plastyczna, zagadkowa i niepokojąca.

Utwór trudny, moim zdaniem wymagający przynajmniej dwukrotnego przeczytania. Proza tak duszna i gęsta od ukrytych znaczeń, że wymaga odpoczynku;) Na pobieżnych uwagach zakończę, reszta pojawi się podczas ewentualnej dyskusji. Zapraszam;)


Z chęcią poznam Wasze ogólne wrażenia, a także Wasze zdanie w następujących kwestiach:

1. Co dzisiaj tj. po ponad 100 latach od chwili ukazania się "Jądra ciemności" książka ta ma do zaoferowania czytelnikom? Lektura ponadczasowa czy relikt przeszłości? Czy zamierzacie przeczytać inną powieść tego autora?

2. Czy Conrada można (były takie głosy) oskarżać o rasizm i seksizm?


I zagadnienia bardziej szczegółowe, które mnie szczególnie zastanowiły, stąd moja ciekawość Waszych interpretacji:

3. Czy potrzebny był zabieg "opowieści w opowieści": osią "Jądra ciemności" jest historia opowiedziana przez Marlowa, tymczasem tenże Marlow jest w rzeczywistości jedną z postaci, o których mówi narrator wszechwiedzący?

4. Czy fakt, że Arlekin jest Rosjaninem, ma jakiekolwiek znaczenie?

5. Jak uzasadnić szacunek/lojalność (bo raczej nie fascynacja) Marlowa wobec Kurtza?


I pytanie do tych, którzy widzieli inspirowany książką Conrada film Coppoli "Czas Apokalipsy":

6. Czy reżyser sprzeniewierzył się pierwowzorowi literackiemu? (Zaznaczam, że chodzi o ogólną wymowę)

Wasze uwagi oraz pytania własne będą mile widziane;) Nie trzeba odpowiadać na wszystkie pytania.

czwartek, 20 stycznia 2011

Hollywood - Charles Bukowski

Niektórzy piszą książki, inni scenariusze. Jeszcze inni piszą scenariusz, angażują się w kręcenie filmu na jego podstawie, a na koniec piszą o tym powieść;) Tak jest właśnie w przypadku "Hollywood" czyli zakamuflowanej historii powstawania "Ćmy barowej" Barbeta Schroedera (jemu zresztą dedykowana jest książka). I jeśli komuś przemysł filmowy wydaje się kuszącą branżą, może warto posłuchać starych wyjadaczy:

- W tej grze albo działasz szybko, albo cię wykończą.
- Nie wygląda mi to na szachy.
- Raczej warcaby w rękach wariatów. [str. 111]


Po przeczytaniu "Hollywood" pozostaje tylko się zgodzić z powyższą opinią. Napisanie scenariusza - nawet przy braku pomysłu, co się często zdarza - jest pestką w porównaniu z dalszymi etapami produkcji. Nie wiadomo, co jest trudniejsze: znaleźć pieniądze na kręcenie czy umiejętnie poruszać się w środowisku filmowców, które jest istną wylęgarnią neurotyków, narwańców i hochsztaplerów. Spotkanie "normalnego" przedstawiciela Fabryki Snów graniczy z cudem, aż dziwne, że scenarzysta Chinaski do końca potrafił zachować spokój i nie rzucił wszystkiego w diabły.

Bukowski z humorem i sporą dawką złośliwości sportretował hollywoodzkie towarzystwo; mimo zniekształconych nazwisk łatwo można rozszyfrować personalia znanych twórców. Ich metody pracy, zwariowane pomysły i fobie potrafią wywołać konwulsje śmiechu oraz głębokie niedowierzanie. Nietypowe zachcianki aktorów nie są nowością, ale to, że reżyser powinien zaopatrzyć się w piłę elektryczną na wypadek trudnych negocjacji, było dla mnie dużym odkryciem;). Perypetie Chinaskiego dobitnie pokazują, że Hollywood to zwariowany świat, od którego lepiej trzymać się z daleka.

Lektura zabawna i inteligentna, niezła gratka dla fanów Bukowskiego oraz kina. Coraz mniej dziwią mnie bliskie powiązania filmowców z psychiatrami;)

Charles Bukowski "Hollywood", tłum. Teresa Tyszowiecka - Tarkowska, Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa, 2002

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Kompleks Portnoya w Teatrze Konsekwentnym


Udało mi się wreszcie zobaczyć dobrze zrobiony spektakl. Bez gwiazdorów, bez ogromnych nakładów finansowych, bez oszałamiających efektów specjalnych. Co zatem jest? Przede wszystkim świetny tekst Philipa Rotha, a więc powieść z 1969 r. o młodym Amerykaninie, który usiłuje ustalić przyczyny swojego nieudanego życia. Tropy prowadzą do domu rodzinnego, a konkretnie do nadopiekuńczych i konserwatywnych rodziców, którzy bynajmniej nie ułatwiają i tak bolesnego dojrzewania Alexa. Jest ono o tyle trudniejsze trudne, że chłopak ma kłopoty z tożsamością żydowską oraz seksualną nadpobudliwością. Wszystko to stanowi doskonały materiał wyjściowy dla ciekawego spektaklu, co Adam Sajnuk - reżyser, scenarzysta i odtwórca roli głównej - z powodzeniem umiał wykorzystać.


Czwórka aktorów porusza się po niewielkiej przestrzeni, w której centrum znajduje się niski podest z dwóch trójkątów - po odpowiednim przesunięciu górnego elementu powstaje gwiazda Dawida. Na ogół służy jednak za łóżko, czasem za lodowisko lub salę taneczną. Takich prostych, a zarazem efektownych pomysłów jest w spektaklu znacznie więcej, ale bodaj najlepszym było powierzenie kilku ról Annie Smołowik. Aktorka rewelacyjnie odgrywa pokorną koleżankę ojca, siostrę Alexa oraz jego kolejne kochanki (szaloną, pruderyjną lub dla odmiany mało skomplikowaną). Naturalnie największy ciężar spoczywa na głównym bohaterze, na szczęście Adam Sajnuk poprowadził swoją rolę bezbłędnie: gdy trzeba, jest tragiczny, kiedy indziej - komiczny, ważne, że porusza i przekonuje. Pozostała dwójka aktorów czyli Monika Mariotti (matka) i Bartosz Adamczyk (ojciec) spisali się również świetnie.


Przedstawienie trwa ponad 2 godziny i ani przez chwilę nie nudzi. Tempo ma niemal zawrotne, niemniej całość na tym w żaden sposób nie traci: jest czas i na śmiech, i na refleksję, i na wzruszenie. Najmocniejszą stroną spektaklu jest niewątpliwie brawurowa gra aktorska, choć jak dla mnie wszystko jest tu bez zarzutu. Warto podkreślić, że za reżyserię „Kompleksu Portnoya” Adam Sajnuk i Aleksandra Popławska otrzymali nagrodę Feliksa Warszawskiego, natomiast Annie Smołowik przyznano Feliksa za najlepszy debiut. Wyróżnienia jak najbardziej zasłużone, oby zespół Teatru Konsekwentnego zebrał podobnych więcej. Tymczasem planowane są próby do "Zaklętych rewirów", trzymam kciuki za powodzenie.

************************************************************
„Kompleks Portnoya” w Teatrze Konsekwentnym
na motywach książki Philipa Rotha

Reżyseria i scenariusz: Aleksandra Popławska, Adam Sajnuk
Obsada: Monika Mariotti, Anna Smołowik, Bartosz Adamczyk, Adam Sajnuk
Scenografia: Katarzyna Adamczyk, Sylwia Kochaniec, Adam Sajnuk
Kostiumy: Katarzyna Adamczyk

Premiera: 27 kwietnia 2010 w Starej Prochowni w Warszawie

czwartek, 13 stycznia 2011

Wielki bazar kolejowy - Paul Theroux


Zmęczyła mnie ta książka, oj zmęczyła. I na nic wstępne zapewnienia Theroux, że sam za literaturą podróżniczą nie przepada, bo zawsze wydawała mu się wybiórcza, nudna i pisana dla przyjemności własnej autora, a więc będzie pisał inaczej. Niestety "Wielkiemu bazarowi kolejowemu" mogę zarzucić te same wady.


Owszem, to nie jest książka o zabytkach czy historii państw azjatyckich, ale przede wszystkim o przemieszczaniu się pociągiem na trasie: Londyn - Paryż - Stambuł - Nowe Delhi - Kioto - Moskwa - Londyn oraz o spotykanych ludziach. Podróż miała miejsce pod koniec 1973 roku i moim zdaniem upływ czasu nie zadziałał tu korzystnie.

O pewnych krajach (np. Indie, Japonia, Rosja, Turcja) mówi się i pisze od dawna bardzo dużo, tak więc w "Bazarze..." niewiele rzeczy jest w stanie zaskoczyć. To, że Hindusi są opieszali, Japończycy lubią sceny przemocy w sztuce, a Rosjanie nie mają szacunku dla zwykłego obywatela, nie jest rzeczą nową.

Co innego opowieści o głodzie na Cejlonie (obecnie Sri Lanka)lub o wizycie w Wietnamie, w którym nadal atakują siły Wietkongu: to tematy rzadko poruszane (albo wcale), więc relacje wydały mi się bardzo ciekawe. Niestety podobnych było zaledwie kilka.

Przyznaję się bez bicia, że drugą połowę książki przeczytałam już dość pobieżnie - z czasem coraz mniej interesowały mnie przygody autora. Podróżować i zwiedzać bardzo lubię, ale czytanie o podróżach przychodzi mi z trudem, zdecydowanie bardziej wolę reportaże z danego kraju. Niemniej z ciekawością zajrzę do kontynuacji "Wielkiego bazaru kolejowego" czyli "Pociągu widma do Gwiazdy Wschodu" - mają to być opowieści z podróży odbytej tą samą trasą, tyle że 30 lat później. Oby były bardziej odkrywcze.

Paul Theroux "Wielki bazar kolejowy. Pociągiem przez Azję", tłum. Magdalena Budzińska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Kobiety - Charles Bukowski

Życie Chinaskiego (który ma nadzwyczaj wiele wspólnego z Bukowskim;)) toczy się według dość stałego rytmu: alkohol, kobiety, twórczość, alkohol, kobiety, twórczość, alkohol... itd. Niby monotonne i niezbyt skomplikowane, a jednak czyta się to bez znużenia. Niby odrażające i pornograficzne, a jednak chce się wiedzieć, jak skończy ten stary cap i pijak.


Główny bohater ma jedną ważna cechę: nie udaje kogoś, kim nie jest. Nie pozuje na wielkiego pisarza, nie ukrywa, że jest alkoholikiem, lubi kobiety i kilka innych rzeczy. Jego filozofia życia jest wręcz banalna: mieć święty spokój. To naturalnie nie przychodzi łatwo, jeśli obcuje się z płcią przeciwną. Wygląda na to, że kobiety to głównie kłopoty, zwłaszcza gdy trafi się na narkomankę, abstynentkę seksualną albo szajbuskę. A te "normalne" - cóż, czasem wydają się Chinaskiemu po prostu za dobre...

Język Bukowskiego jest potoczysty, czasem bardzo dosadny. Świetnie puentuje wątki, a przede wszystkim ma niezłe poczucie humoru, także na własny temat. Na pewno nie wszystkim świat Chinaskiego się spodoba, ale ja polubiłam tego starego świntucha. Lektura niesie ze sobą jednak pewne niebezpieczeństwo: jako że alkohol leje się tu strumieniami, aż zachciewa się pić i to bynajmniej nie zielonej herbaty;)

Charles Bukowski "Kobiety", tłum. Lesław Ludwig, Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa, 1996

piątek, 7 stycznia 2011

Wyobraźcie sobie...

... Andrzeja Seweryna na wielkiej, pustej scenie z kilkoma zaledwie rekwizytami. Przez 1,5 godziny wciela się w postaci z kilkunastu dramatów Szekspira m.in. Hamleta, Makbeta, Króla Leara, Otella, Romea i Julii, Henryka V, Burzy, Snu nocy letniej. Płynnie przechodzi z roli w rolę bez względu na to, czy odgrywa schorowanego starca, zakochaną dziewczynę, króla prowadzącego wojska na wojnę czy też zabawnego prostaczka. Kunszt aktorski Seweryna jest godny podziwu, bezsprzecznie można tu mówić o popisie jego zdolności.


Łatwo da się zauważyć, że twórcy przedstawienia hołdują tradycyjnej szkole grania Szekspira. O ile wierność tekstowi rozumiem i szanuję, o tyle wyraziste wymawianie spółgłosek na końcu wyrazów jest dla mnie nienaturalne, a przez to drażniące. Z drugiej strony warto podkreślić, że Seweryn doskonale radzi sobie bez teleportów i jest dobrze słyszalny, co obecnie w teatrze rzadko się zdarza.

Tradycyjne podejście do sztuk stradfordczyka odnosi się również do ich interpretacji: jawnie zakpiono z co bardziej awangardowych i głośnych już inscenizacji młodych polskich reżyserów. W spektaklu pojawiło się kilka scen parodiujących pomysły m.in. Warlikowskiego, Jarzyny, Kleczewskiej, stąd golizna, obsceniczne gesty, hip-hop, głupie miny, pistolety itp. Jak dla mnie było to zagranie nieeleganckie: po pierwsze - świadczy o braku tolerancji wobec nietradycyjnego odczytania tekstów Szekspira, a po drugie - zupełnie nie pasuje do całości.


W pewnym momencie nasuwa się pytanie o samą literaturę. W programie napisano, że spektakl miał być opowieścią o rozmaitych doświadczeniach i stanach emocjonalnych człowieka. Tymczasem reżyser zaproponował widzom istną przejażdżkę rollercoasterem i niezwykle trudno jest wydobyć z przedstawienia większy sens. Nadmiar scen i treści przytłacza, nie daje możliwości na głębszą refleksję. Nie wyłania się żaden spójny obraz, a jedynie galeria postaci i problemów. W moim odczuciu Szekspir-dramaturg tu przegrał, zatriumfował natomiast Seweryn-aktor.

Osobiście wolę klasykę w wersji nowoczesnej, ale obejrzenie na scenie aktora tej klasy co Andrzej Seweryn jest wydarzeniem. Na pewno na długo zapamiętam jego interpretację "Być albo nie być" (zawsze mnie ciekawi, jaki pomysł na ten słynny monolog będzie miał kolejny odtwórca) oraz pojedynek słowny Ryszarda III z lady Anne. Bardzo podobała mi się także ascetyczna scenografia i umiejętne wykorzystanie nielicznych rekwizytów. Szkoda tylko, że sens dramatów Szekspira nie mógł wybrzmieć w pełni.

******************************************************
"Wyobraźcie sobie... William Szekspir" (premiera odbyła się 26.09.2009 r. w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie)

reżyseria: Jerzy Klesyk
tłumaczenie: Piotr Kamiński, K. I. Gałczyński, S. Barańczak
scenariusz: Piotr Kamiński
scenografia: Magdalena Maciejewska
muzyka: Antoni Łazarkiewicz
obsada: Andrzej Seweryn, ze skromnym udziałem Marty Waldery

fot. nr 1: Jacek Bednarczyk / PAP
fot. nr 2: strona internetowa teatru

środa, 5 stycznia 2011

Proszę bardzo - Anda Rottenberg


Jak sama autorka pisze, książka powstała jako lekarstwo na depresję i inne trudne przeżycia. Splatają się w niej trzy główne wątki: historia poszukiwania przodków, autobiografia i próby odnalezienia zaginionego syna. Rodzina okazała się nadzwyczaj rozległa i interesująca: ze strony matki Rosjanki - prawosławna, ze strony ojca Polaka - żydowska. Niesamowite jest, jak wiele faktów udało się ustalić i do ilu osób dotrzeć. Pod koniec można się już pogubić, kto był czyim kuzynem, niemniej ilość nazwisk robi wrażenie.



Dla mnie najciekawsza była postać samej Rottenberg, której dorastanie w Legnicy przypadło na okres siermiężnego PRL-u. Od zawsze niepokorna, naznaczona wojenną traumą rodziców, nie zapowiadała się na znawcę sztuki. O swoim dzieciństwie pisze dużo i barwnie, natomiast o dorosłym życiu raczej oględnie. Szkoda, bo same wspomnienia dotyczące chwilami tak burzliwej pracy w Zachęcie - i świecie sztuki w ogóle - na pewno starczyłyby na osobną książkę.

Najbardziej bolesny jest naturalnie ostatni wątek - Rottenberg przez lata zmagała się z narkotykowym uzależnieniem syna, czyli jak określają to specjaliści - była współuzależniona. Do tego doszło zaginięcie syna w 1998 r., wyjaśnione dopiero po ok. 10 latach. Przejmujące są skromne uwagi o własnych odczuciach, ale też imponuje wyważone podejście do problemu. Autorka jest świadoma, że macierzyństwo jej się nie udało i ma odwagę to przyznać.

W książce uderzył mnie jej ton - miejscami oschły, miejscami (auto)ironiczny. I chociaż autorka mogłaby wylać swoje żale pod adresem niektórych instytucji i osób, nie czyni tego. Więcej tu kontrolowanej złości niż pretensji. Rottenberg z godnością przyjmuje kolejne ciosy od życia, w miarę potrzeby wycofuje się, obiera nowy kierunek. Za to właśnie - oraz za niepokorność - bardzo sobie ją cenię (za dokonania zawodowe również).

Lektura - mimo nadmiaru szczegółów dot. rodziny - bardzo udana: wciągająca i pięknie napisana. Chyba zacznę uważniej przyglądać się sprzedawczyniom w sklepach cukierniczo-winnych (był taki epizod w życiu AR) - może wśród nich ukrywa się kolejna znakomita kuratorka wystaw? ;))))

Anda Rottenberg "Proszę bardzo", Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 2010



poniedziałek, 3 stycznia 2011

The Bookshop - Penelope Fitzgerald


To mógłby być poradnik o tym, jak NIE zakładać księgarni w prowincjonalnym miasteczku. Nieważne, że akcja powieści toczy się w Wielkiej Brytanii, na dodatek w 1959 roku - ta historia mogłaby zdarzyć się i dzisiaj, na przykład w Polsce. Zmagania głównej bohaterki pokazują bowiem, że o ile można poradzić sobie z oporem materii nieożywionej, a nawet z domniemanymi złymi duchami, o tyle z nieżyczliwością ludzką jest to nieporównywalnie trudniejsze.


Fitzgerald fantastycznie odmalowuje małomiasteczkową społeczność, unikając przy tym stereotypów i przerysowania. Wszystkie jej postaci, także te epizodyczne, są wyraziste. Podobnie jak w At Freddie's uderza umiejętność tworzenia ciekawej akcji i bohaterów przy pomocy bardzo skromnych środków. Autorka pisze zwięźle, posługuje się skrótami myślowymi, a mimo to całość pełna jest smaczków i niuansów (to czasy pojawienia się na rynku kawy rozpuszczalnej, jaskrawych rajstop i "Lolity" Nabokova;). W przypadku Fitzgerald najwyraźniej sprawdza się zasada, że "mniej" często znaczy "lepiej".

Dla mnie The bookshop to prawdziwa perełka literacka - mimo niewielkiej objętości (ok. 120 stron) daje czytelnikowi dużo satysfakcji. Napisana z lekkością, ale i z dużym polotem. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby pewnego dnia została sfilmowana - myślę, że świetnie nadaje się na scenariusz.

Penelope Fitzgerald 'The Bookshop', Flamingo 1989