niedziela, 30 czerwca 2019

Żar

Rzeczywistość była taka, że ty nienawidziłeś mnie przez dwadzieścia dwa lata, z tą pasją, której skala przypominała nieledwie żar wielkich związków uczuciowych – ależ tak, miłość. Nienawidziłeś, a gdy uczucie, pasja całkowicie wypełni lekką duszę, na spodzie takiego stosu, obok entuzjazmu, żarzy się i dymi żądza zemsty… [s. 87]

Powyższy cytat daje chyba pewne pojęcie o stylu Maraiego: długie, gęste zdania, podniosły, niemal koturnowy ton. I tak jest prawie od początku do końca Żaru, książki cieniutkiej (bardziej opowiadania niż minipowieści), acz gęstej od emocji, które u głównego bohatera, starego generała, dojrzewały przez czterdzieści jeden lat. A dokładniej czterdzieści jeden lat i czterdzieści trzy dni. 


Generał jest precyzyjny nie tylko w tej kwestii – żyjąc od lat w samotności, wiele czasu spędził na przemyśleniach i rachubach, przy czym ewidentnie najwięcej uwagi poświęcił młodzieńczej przyjaźni z Konradem i małżeństwu z Krystyną. Na wieść o wizycie przyjaciela nie jest zbytnio zaskoczony, jest wręcz przygotowany, bo wreszcie może – jak mówi – odebrać mu prawdę czyli zrewanżować się za zdradę. Przedstawia własną wersję zdarzeń, wersję cyzelowaną przez ponad cztery dekady, powstałą z pomieszania faktów, domysłów i przeczuć. Podczas uroczystej kolacji peroruje bez wytchnienia, nie przejawiając większego zainteresowania ewentualnymi odpowiedziami gościa. To jest jego pięć minut, które wykorzystuje do końca.

Nie mogę powiedzieć, żeby węgierski pisarz tym razem mnie zachwycił. Monolog generała wydał mi się nienaturalnie napompowany, a w konsekwencji nieznośny w odbiorze. Owszem, proza w Żarze jest elegancka i finezyjna, niestety jest też niedzisiejsza – przynależy do dawno minionej epoki. To książka dla zwolenników literackich bibelotów: mocno przykurzona, ale tu i ówdzie jeszcze błyszcząca.

________________________________________________________
Sandor Marai Żar, przeł. Feliks Netz, Czytelnik, Warszawa 2006


niedziela, 23 czerwca 2019

Ojcowskie szajby

Przy okazji dzisiejszego święta przypomniał mi się taki portrecik ojca odmalowany przez Jerzego Pilcha:
Stary był człowiekiem zapalczywym. Żyło się z nim w wiecznym zagrożeniu, nie wiadomo było, za co zaatakuje. Albo matkę, albo mnie. O tyle było to dobre, że ojciec nigdy nie urządzał egzekucji. Nie przynosiłem pasa, którym miałem być bity. Tu wolałem mojego starego, który na pewien sposób był przewidywalny: jak go zalewała krew, to natychmiast rzucał tym, co miał pod ręką. Kiedyś zaśmiewaliśmy się z matką z jego nieobliczalności. A on wziął budzik i rzucił nim o stół.
Ojciec, by mnie zachęcić do wstania z łóżka, bo to jednak była gehenna zrywanie się do szkoły, przygotowywał o świcie śniadania. Miał na to całe mnóstwo nazw, na przykład „naleśniki doktora Cycka". No, poczucie humoru mojego starego... Kiedyś, żeby mnie rozbawić, pomalował się kosmetykami matki. Ja wstałem, szedłem do kuchni, a jego coś tymczasem zirytowało i przed zmyciem makijażu zrobił mi potworną awanturę. Niepodobna było nie rechotać.
Miał świadomość, że jest porywczy. To była jedna z jego podstawowych walk: opanowywać samego siebie. Wymyślił kiedyś konkurs: pięćdziesiąt złotych dla tego, kto zdoła go wyprowadzić z równowagi. Wyraziłem powątpiewanie, czy uda mu się te pieniądze wypłacić, i on natychmiast się wkurzył. Oczywiście pięćdziesięciu złotych nie wypłacił.
Miał manię na punkcie tego, by się opanowywać, a to nigdy mu nie wychodziło. Czuł się przy tym pierwszym człowiekiem na liście wyróżnionych przez Pana Boga.

Katarzyna Kubisiowska, Pilch w sensie ścisłym, Wyd. Znak, Kraków 2016, s. 39

wtorek, 18 czerwca 2019

Byli sobie raz

O Tadeuszu Konwickim mogłabym czytać dużo i często, bo na ogół prędzej czy później pojawiają się smakowite kąski w postaci anegdot czy kapitalnych wypowiedzi pisarza. Nie inaczej jest w książce jego córki Marii: są zabawne opowiastki o środowisku filmowym i literackim, są i wtręty o legendarnym już kocie Iwanie. „Chytry Litwin” nie jest tu jedynym bohaterem, jako że autorka sportretowała całą swoją najbliższą rodzinę, jak najbardziej zasługująca na uwagę.


O ile o Konwickim i jego protoplastach można było wyłuskać nieco informacji we wcześniejszych publikacjach, to o rodzinie jego żony czyli Lenicach mało się pisało. Szkoda, bo jest o kim: Danuta była uznaną ilustratorką książek dla dzieci, jej brat Jan uchodził za jednego z twórców plakatu polskiego, natomiast ojciec Alfred był malarzem abstrakcjonistą. Familia zacna i niepospolita, bez dwóch zdań. Najbardziej zastanowiła mnie ogólna zażyłość i zgodność, o czym świadczy m.in. cytowana korespondencja, w tym sympatyczne listy Konwickiego do teściów.

Ale może nie ma się czemu dziwić – obu rodzinom bliski był etos inteligencki, hołdowano mało popularnym dziś zasadom. Autorka (bez śladu pretensji) wspomina, że sztandarowym hasłem jej ojca było "Nic nie chcieć i nie mieć nic" i w takim właśnie duchu była wychowywana. Co ponoć trochę mściło się na niej w dorosłym życiu, szczególnie podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych, sami Konwiccy zresztą też z trudem odnajdywali się później w realiach polskiego dzikiego kapitalizmu. Częściowo dlatego wydają się tacy swojscy i aż żal kończyć lekturę.

__________________________________________________________
Maria Konwicka, Byli sobie raz, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019


wtorek, 11 czerwca 2019

Ze wspomnień cyklisty

Chłop trzydziestoletni, blondyn, oczy niebieskie, zbudowany jak szafa ogniotrwała… Odebrał wykształcenie ogólne i fachowe, praktykował za granicą, w dodatku – cyklista… Czego, u diabła, chcesz pan więcej?...

No właśnie, czego chcieć więcej? A jednak Anastazy Fitulski, posiadacz tych wszystkich przymiotów, nie czuje się szczęśliwy, przeciwnie, dokucza mu bezsenność i rozdrażnienie spowodowane przemęczeniem oraz zawodem miłosnym. Remedium zaordynowanym przez lekarza są wycieczki rowerowe za rogatki miasta, które mają odwrócić uwagę pacjenta od przykrych wspomnień. Buchalter dziarsko rusza w drogę, na prowincję, gdzie na brak wrażeń narzekać nie będzie.


Główny bohater i zarazem narrator opowiadania udał się Prusowi znakomicie: z jednej strony obowiązkowy urzędnik i aż do bólu stateczny mężczyzna, z drugiej niepoprawny romantyk, narcyz i fantasta. Potrafi zakochać się w pięć sekund i odkochać w dziesięć, jako że zdanie o ludziach zmienia impulsywnie i diametralnie. Sam pozostaje przy tym we własnej wyobraźni ideałem i przyszłym zbawcą biednych i uciśnionych, a wkrótce całych narodów. Paradna figura, doprawdy.

Historia Fitulskiego nie tylko bawi czytelnika, ale umiejętnie promuje zdrowy styl życia, a w szczególności jazdę na rowerze, których to Prus był propagatorem. Mamy tu obrazki ze stolicy i ze wsi, mamy też zgrabnie sportretowane społeczeństwo – od chłopskiej biedoty po zamożne mieszczaństwo. Dają się zauważyć pozytywistyczne idee i parodia romantycznego ideału miłości. Wyjątkowo dużo treści jak na jedno opowiadanie. Ze wspomnień cyklisty (1903) poczytać można tu, do czego zachęcam.

___________________________________________________________________
Bolesław Prus Ze wspomnień cyklisty, wyd. elektroniczne NetPress Digital

środa, 5 czerwca 2019

W ciemność

Tylko zioła jeszcze się dla mnie liczą. To za ich sprawą pojawili się w moim życiu różni ludzie, wydarzenia, sytuacje - a potem wszystko się poplątało. One zaczarowały moje niepozorne, zwyczajne życie. Nadawały mu sens, by potem znów go odebrać; przewracały wszystko do góry nogami i przynosiły ukojenie w najgorszych chwilach. Moje ukochane zioła. [s. 15]

W ciemność to idealna książka na czerwiec – rozświetlona słońcem, bogata w kolory i pachnąca przede wszystkim lipą. Główna bohaterka poświęca ziołom każdą wolną chwile i każdą myśl. Zbiera je nagminnie, chyba dla samego zbierania, bo z pewnością nie dla zysku – ten jest niewspółmiernie mały w stosunku do włożonego wysiłku. Ważny jest jednak sam kontakt z przyrodą, tak bardzo niedocenianą przez innych.


W przypadku Anny można mówić o autentycznej miłości do roślin, które są jej bliższe niż ludzie i stanowią odrębny byt. Można też mówić o natręctwie, ewentualnie uzależnieniu, ponieważ ta młoda kobieta nie jest w stanie oprzeć się widokowi dorodnych ziół – dla kilku wiązek krwawnika czy dziurawca jest w stanie brodzić w bagnie i wdrapywać się na skały, nierzadko narażając przy tym życie. Stopniowo zatraca się w zbieraniu i tylko czytelnik śledząc jej monolog, może zaobserwować, że pasja wymknęła się spod kontroli i przeszła w obsesję.

Bolavá niezwykle interesująco pokazała proces „odklejania” się od rzeczywistości i zamykania w świecie własnych wyobrażeń. I dobrze się stało, że powody tej przemiany pozostają niewyjaśnione, podobnie jak niewyjaśniona, a raczej niedopowiedziana pozostaje przeszłość zielarki – Anna wspomina zaledwie epizody, które w jakiś sposób dotyczyły zbierania. Zapewne dlatego zioła wydają się pełnoprawnym bohaterem W ciemność, jednej z najbardziej aromatycznych powieści, jakie znam.

___________________________________________________________________________
Anna Bolavá, W ciemność, tłum. Agata Wróbel, Książkowe Klimaty, Wrocław 2017

sobota, 1 czerwca 2019

dzieci

Ewa Lipska

Dzieci spotykają się na wieczorze wspomnień.
Dzieci spotykają się na zebraniu egzekutywy.
Dzieci mają doświadczenie.
Niektóre nie wiedzą co to łabędź.

Dzieci posiadają dowody osobiste. Metryki urodzenia.
Historie choroby. Odpisy aktów zgonu.
Dzieci wybierają przywódcę który
wygłasza przemówienie na temat konia na biegunach.

Dzieci porywają ministrów i samoloty.
Dzieci emigrują na koniec świata.
Dzieci donoszą na swoich rodziców.
Dzieci walczą o prawa dla lalek.
Dzieci siedzą w karakułowych futrach.
W powietrzu fruwają różowe ciastka.
Dzieci wspominają Imperium Romanum
i kiwają smutnie główkami.

W wielkim przedszkolu narodów
dzieci grają w piłkę i
plują na siebie pestkami z wiśni.
Uruchamiają sztuczne słońce
które wschodzi jako okoliczność łagodząca.
Dzieci odkładają wtedy zabawki
i pilnie zaczynają pracować
nad nowymi dziećmi.

(Trzeci zbiór wierszy, 1972)