niedziela, 27 maja 2018

Noc kultury

Całą noc śniła mi się kultura.

Przewracałem się z boku na boki nic, tylko kultura. Literatura mi się śniła oraz jej osiągnięcia. Dzieła oraz autorzy. Przychodzili i siadali, by tak rzec, u wezgłowia. Szeptali na ucho albo podniesionym głosem się odzywali. Zbudzić chcieli, ale zwijałem się w kłębek i bezwiednie opędzałem. Nagabywali cytatami, akapitami, co śmielszy nawet strofę przytaczał. Co młodszy recenzję jedną albo drugą z kieszeni widmowej wyciągał i szturchając łokciem, żądał: „Pan posłucha".


Odwracałem się do ściany, nie wiedząc, którego albo którą wybrać, ponieważ krzywdzić nikogo nie chciałem, ale i ciekawości nie miałem specjalnej, bo jak to we śnie: człek się zdaje na to, co mu się dalej przyśni, wiedziony oniryczną nadzieją, że a nuż będzie jeszcze fajniej. I było. Filmy mi się śniły długaśne, wyrafinowane i bezlitosne wobec rzeczywistości naszej. Twórcy przykucali w nogach posłania i z werwą senną opowiadali, co mieli na myśli. Rozsnuwali swe majakowate wizje w ciemnościach pokoju: „Pan spojrzy, pan popatrzy, płytkę z całością zostawiam na parapecie".

I teatr przychodził, i muzyka współczesna, i balet. I mistrzowie sztuk wideo oraz performatywnych. Malarstwo sztalugowe i ścienne. Obłożony dobrem kulturalnym ledwo się mieściłem w łóżku i coraz to inny wytwór spadał z cichym stukiem na podłogę. Co sprytniejsi próbowali wsunąć swoje prezentacje pod przykrycie. Oddychać było trudno, bo i ciężar, i grubość co poniektórych przywodziła na myśl tablice Mojżeszowe. Mój Boże, dotrwać do rana - takie mi się śniły myśli. [...]

Andrzej Stasiuk Kroniki bieszczadzkie i światowe, Wyd. Czarne, Wołowiec 2018, s. 102

wtorek, 22 maja 2018

Pisane życia

Pisane życia nie miały szczęścia na polskim rynku, w zasadzie krótko po premierze przepadły – brak promocji i mało wyszukana okładka z pewnością zrobiły swoje. Tymczasem książka całkowicie różni się od innych utworów Javiera Maríasa i mogła trafić do szerszego niż zazwyczaj grona odbiorców. Złożyły się na nią teksty drukowane wcześniej w prasie i od razu trzeba zaznaczyć, że są to teksty nad wyraz pocieszne.


Autor opracował bowiem dość specyficzne biogramy ok. 20 pisarzy i pisarek. Z życiorysów wybrał ciekawostki, a więc zabawne zdarzenia i opisy osobliwych zwyczajów, po czym je w mniejszym lub większym stopniu podrasował. I tak na przykład dowiemy się, że Conrada do szału doprowadzały istne drobiazgi, że nieustająco liryczny Rilke usiłował komunikować się ze zwierzętami i drzewami, natomiast Blixen pod koniec życia stosowała dietę opartą na szampanie i ostrygach. Mocno oberwało się kilku klasykom, których Hiszpan nie darzy zbytnią sympatią: Mann jawi się jako diarysta skrupulatnie notujący swoje najbłahsze dolegliwości, Joyce to neurotyczny poszukiwacz podniet, z kolei Mishima został obśmiany za namiętne fotografowanie nagich torsów. Co jest zmyśleniem, a co faktem, trudno dociec – wszystko brzmi wiarygodnie, tymczasem nawet podane źródła mogą okazać się blagą.

Pisane życia niewątpliwie wymagają od czytelnika dystansu i poczucia humoru, jako że Marías tym razem po prostu się bawi. Życiorysy twórców potraktował jak tworzywo, z którego po obróbce powstała nowa literatura. Mnie ta zabawa łącząca uwielbienie i kpinę bardzo odpowiada, czuję się zachęcona do sprawdzenia (przynajmniej w kilku przypadkach), ile w tym wszystkim jest fantazji, a ile prawdy.

__________________________________________________________________________
Javier Marías, Pisane życia, przeł. Wojciech Charchalis, Sonia Draga, Katowice 2015


czwartek, 17 maja 2018

Ciało i on

Gdy Tibor miał 9 lat, interesowała go tylko piłka nożna, rok później rozpoczął regularne treningi w budapesztańskiej drużynie. Były sukcesy, były wyjazdy zagraniczne. W wieku 14 lat rzucił sport, ponieważ wolał pisać wiersze. Ten sam chłopiec jako sześciolatek przymierzał bieliznę matki – zawsze po kryjomu, nie wiedząc dlaczego. Mając 12 lat, nienawidził siebie w kobiecych fatałaszkach i wciąż się przebierał. Przebierał się także wtedy, kiedy miał już dziewczynę.


Incognito to wyznanie młodego mężczyzny, który chce żyć jako kobieta, bo tylko w kobiecym ciele potrafi siebie wyrazić i tylko w kobiecej postaci odczuwa spokój. Pełna metamorfoza nie jest jednak możliwa, narrator pozostaje zakładnikiem własnego ciała. Jest zarazem mężczyzną i kobietą, a w rzeczywistości nie jest do końca żadnym z nich – ani Tiborem, ani Noemi. Rozdźwięk między „ja” a ciałem pogłębia się, niemożność zaakceptowania męskiej postaci prowadzi do podwójnego wyobcowania: główny bohater czuje się kimś obcym w domu i kimś obcym w obcym. Jak mówi, jest incognito, wszędzie. Co więcej, jest zdany wyłącznie na siebie.

Czytelnik „wysłuchuje” tej intymnej opowieści ze ściśniętym gardłem i stopniowo ulega rozedrganiu narratora, a Kiss pisze tak, że jest się tuż obok Tibora, w środku jego dramatu. To zresztą nie jedyna zaleta Incognito – powieść jest wysmakowana literacko, a z racji tematu ma duży walor poznawczy. Całość niezwykle dojmująca, dodatkowo porusza świadomość, że fabuła opiera się na doświadczeniach autora.

__________________________________________________________________________
Tibor Noé Kiss, Incognito, przeł. Daniel Warmuz, Książkowe Klimaty, Wrocław 2017

sobota, 12 maja 2018

Inny Londyn

Anglicy wymierają. Ich liczba się zmniejsza i to coraz szybciej. Widać to na ulicy. Na targowiskach byli dawniej sami krzykliwi Anglicy, którzy gadali cockneyem. Teraz już ich nie ma… Wszystkie angielskie puby się zamykają, a angielskie kościoły oddaje się w dzierżawę Afrykańczykom. Kościół anglikański znika. [39]

Tak widzi Londyn jeden z rozmówców Bena Judah, policjant, według którego stolica Wielkiej Brytanii straciła już czysto angielski charakter, a stała się zlepkiem gett: afrykańskiego, pakistańskiego, jamajskiego, bułgarskiego itd. Istnieje tu już całe nielegalne miasto, liczące ponad 600 000 mieszkańców. Zaskakujące informacje, nawet w dobie zachodnioeuropejskiej wielokulturowości. Nowi londyńczycy dobitnie pokazują, że Londyn stracił już status ziemi obiecanej. 


Ben Judah wykazał się dużą determinacją, zwiedzając mało popularne dzielnice i miejsca. Najczęściej zabiegał o kontakt z osobami z najbiedniejszych grup społecznych: ze sprzątaczami, opiekunami i żebrakami, choć dla kontrastu dotarł również do arabskiej księżniczki, nigeryjskiego krezusa i żony rosyjskiego minigarchy. Nocował z bezdomnymi w tunelu metra, pracował na budowie (z polską ekipą) i szukał mieszkania do wynajęcia, podając się za imigranta. O życie na obczyźnie wypytywał nauczycieli, sklepikarzy, a nawet pracownika kostnicy – wszystko dla uzyskania pełniejszego obrazu imigranckiej niedoli. Niedoli, bo wysłuchane historie na ogół były pełne goryczy i pesymizmu – w tym „alternatywnym” świecie dużo jest skrajnej nędzy, narkotyków i przestępstw.

Tego przykrego wrażenia nie są w stanie zatrzeć wyjątki, które pokazują, że przyjezdni mogą żyć godnie, na dość stabilnym poziomie. Do klasy średniej trudno będzie im awansować, zwłaszcza w dobie Breixitu. Niewesoła wizja, tak jak niewesoła jest sama książka – podczas lektury wielokrotnie powracała do mnie myśl, że Dickens miałby o czym pisać. Za puentę niech posłuży jeszcze jedna wypowiedź z Nowych londyńczyków:

Widzę niepokój. Widzę wyczerpanie. Widzę bezsilność. Ale nie widzę żadnego brytyjskiego snu. Widzę ludzi bardzo zadowolonych, że zarabiają, że mają pracę. Ale nie widuję ludzi z roziskrzonym spojrzeniem i z głowami pełnymi marzeń. [s. 131] 

____________________________________________________
Ben Judah, Nowi londyńczycy, tłum. Barbara Gutowska-Nowak
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2018


niedziela, 6 maja 2018

Książę z Kowla

Książka Samuela Blumenfelda pozostawia wiele do życzenia, ma jednak tę zaletę, że jest w Polsce bodaj jedyną publikacją na temat Michała Waszyńskiego (1904-1965). Dzisiaj artysta niemal całkowicie zapomniany, a szkoda, bo ma swoje miejsce w historii kinematografii i był oryginałem co się zowie. Być może nagrodzony w Wenecji film Elwiry Niewiery i Piotra Rosołowskiego Książkę i dybuk coś zmieni; mnie marzyłaby się rzetelna biografia.


Michał Waszyński (właśc. Mosze Waks) pochodził z Kowla, skąd szybko uciekł w szeroki świat czyli do Warszawy. Trafił do branży filmowej i zrobił iście filmową karierę – od gońca po wziętego reżysera. Nakręcił ok. 40 filmów (głównie komedie i melodramaty, z popularnymi aktorami obsadzie), które publiczność uwielbiała, a krytyka obśmiewała i rugała. Przełomem był Dybuk (1937), najważniejszy wówczas film w języku jidysz, będący ekranizacją klasycznego już dramatu Szymona An-skiego. A potem przyszedł wrzesień 1939 r. i słodkie życie się skończyło, przynajmniej to w RP.

Michał Waszyński (źródło zdjęcia)

Waszyński wraz z armią Andersa trafił do Włoch, gdzie po wojnie pozostał na dobre. Od dawna podawał się za księcia, toteż ślub z włoską hrabiną chyba mało kogo zaskoczył. Bo trzeba powiedzieć, że pan reżyser był mistrzem autokreacji i wymyślał sobie różne wersje życiorysu. Miał przy tym ogromny wdzięk i klasę (choć zbytkowny wystrój jego apartamentów ponoć temu przeczył) oraz dar przekonywania. Znajomi i współpracownicy podkreślali jego poczucie wyjątkowości, zdolności adaptacyjne oraz hojność, co z pewnością dodawało wiarygodności jego rzekomo arystokratycznemu pochodzeniu. 

 Sophia Loren i Michał Waszyński

Postać absolutnie niesamowita, a to jeszcze nie koniec historii. Waszyński po wojnie zajmował się głównie produkcją filmów, pracował m.in. z Orsonem Wellsem nad Otellem. Uważa się, że to on odkrył Audrey Hepburn i Sophię Loren. Niewątpliwie był ważną figurą, skoro trafił nawet na okładkę magazynu Time. I tu zgodzę się z autorem Człowieka, który chciał być księciem: Waszyński z życia uczynił prawdziwe arcydzieło.

_____________________________________________________________________
Samuel Blumenfeld, Człowiek, który chciał być księciem, przeł. Maria Żurowska
Świat Książki, Warszawa 2008