wtorek, 31 grudnia 2019

Do siego roku!

Cytat na dziś:
[...] Było przyjęcie, zimowa noc pachniała choinkami, dziewczęta ubrane w wieczorowe suknie obrzucały się na podwórku śnieżkami, przy świetle księżyca w pełni zbliżał się Nowy Rok.
Po południu na deptaku i na lodowisku zrobiło się pusto: młodzież obudzi się dopiero wieczorem. Cóż może być przyjemniejszego od pobudki o zmierzchu w Sylwestra? Do pokoju wpada światło latarni, przed drzwiami na palcach przychodzi stryjeczna siostra przybyła w gości. Ostrożnie wyjmuje z wilgotnego koszyka ciasta przywiezione ze wsi. Na nogach ma jeszcze bawełniane rajstopy, ale już przyszykowała sukienkę z tiulu… W dziewczęcych domach, w kaflowych piecach palą się duże kłody drewna, aby ich płomień wystarczył na cała noc. W pustych pokojach młoda gospodyni domu uczy młodszego brata tańczyć. Tymczasem kościelne dzwony wybiły godzinę ósmą i szczęśliwi pielgrzymi podążają po świeżym śniegu w stronę oświetlonych okien…
Szilárd Rubin Gra w cykora przeł. Klara Marciniak, Warszawa 2019, s. 76
Stara węgierska kartka noworoczna (źródło)


Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!

środa, 25 grudnia 2019

Świąteczna prasówka

W świątecznej Polityce trafił się artykuł autorstwa Jerzego Pilcha oraz jego żony Kingi Strzeleckiej  pt. Wózek w ruchu. Rzecz o ograniczeniach spowodowanych polineuropatią, na którą cierpi pisarz, i wskutek której zmuszony jest poruszać się na wózku inwalidzkim. Fragment być może interesujący dla bibliofilów:
[…] Czy nastąpiło jakieś cudowne nawrócenie? Czy zyskałem materiał pisarski? Czy teraz bardziej cenię życie? Czy istnieje czas przed i czas po? Raczej nie. Przede wszystkim mój świat literatury został skurczony do jednego metra. Kiedyś stawałem na kanapie, krześle, drabinie, drewnianych schodkach i z ochotą oddawałem się wielogodzinnym poszukiwaniom książek, znajdowałem poszukiwane, odnajdowałem zagubione na wieki, przestawiałem, odstawiałem. Mogłem wszystko, byłem panem swojej biblioteki, czyli swojego świata – to było dobre. Teraz centrum mojego dowodzenia jest moje biurko. Inaczej powiem: do każdego przedmiotu mam drogę po stokroć bardziej utrudnioną i dalszą. Ale mam ją. Co do biurka – muszą być na nim przedmioty, które muszę mieć pod ręką. Książki najważniejsze na wysokości oczu. Reszta? Że nie wybiorę się tu i ówdzie? Nie żartujmy.



czwartek, 19 grudnia 2019

Nie umieraj do jutra

W chwili wybuchu powstania warszawskiego Wacław Gluth-Nowowiejski miał zaledwie 18 lat. Nie walczył długo – w połowie września 1944 r. został ranny, odcięty od kolegów i świata spędził sześć tygodni w suterenie na Marymoncie. Cudem znaleźli i uratowali go przechodnie, później cudem wykurował się z gangreny, zapalenia płuc i wycieńczenia. 


W Nie umieraj do jutra znajdziemy więcej niebywałych historii, choć jak zaznacza autor, prawie wszystkie są wiernym zapisem zdarzeń. Opowiadają o ludziach, którzy z własnej woli, z braku innych możliwości lub przez przypadek nie opuścili Warszawy po kapitulacji powstania i ukrywali się wśród ruin. Tu wystarczy przypomnieć sobie historię Władysława Szpilmana z filmu „Pianista” Polańskiego, żeby mieć podstawowe wyobrażenie o sytuacji, a więc o głodzie, zimnie, chorobach i konieczności ciągłego czuwania.

Autor zwraca uwagę na coś jeszcze, coś niezwykle istotnego dla przetrwania w tamtych warunkach, a mianowicie na kondycję psychiczną warszawskich Robinsonów. Niektórzy koczowali w grupkach, ale byli i samotnicy, którym chyba było najtrudniej:
Początkowo wypełniają mu dni wyjątkowe i zmienne okoliczności, codzienne zajęcia. Potem robi się za dużo czasu. Aż w grudniu samotność staje się dominująca. Mówi do siebie, wygłasza tyrady, nuci, śpiewa, pogwizduje. Izolacja, którą sam wybrał, zaczyna być przekleństwem. Budzi się z majakami, zasypia w omamach. Napięcie nerwowe staje się nie do zniesienia. [s. 79]
Opowiadania Glutha-Nowowiejskiego nie są może literacko wysmakowane, wydają się za to bardzo prawdziwe – użycie czasu teraźniejszego i szczegółowość opisu dają wrażenie dziania się tuż obok, do tego mamy zdjęcia oraz informacje o powojennych losach bohaterów. Zastanawia mnie tylko jedna rzecz: autor prześlizguje się po tematach niewygodnych (gwałty, ukrywający się Żydzi) i chciałoby się wiedzieć, z czego to wynika.

______________________________________________________________________
Wacław Gluth-Nowowiejski, Nie umieraj do jutra, Marginesy, Warszawa 2019

piątek, 13 grudnia 2019

Ślad wewnętrznego nurtu

Zdaję sobie sprawę, jak dalece te zapiski nie są dziennikami. Nie mam potrzeby zapisywać tego, co się wydarza. Jest to tylko ślad wewnętrznego nurtu, wszystkiego tego, co się właściwie nie da wypowiedzieć, tylko czasami przebija się na powierzchnię słowa. Wysiłek, aby nie tracić kontaktu z tym wewnętrznym nurtem, z sobą w samej głębi, czy z tym kimś, kto mieszka we mnie.[s. 281]

Zapiski Anny Kamieńskiej (1920-1986) to rzeczywiście bardziej notatnik niż dziennik, ale za to jaki! Gdyby chcieć zacytować co bardziej frapujące fragmenty, musiałabym przepisać grubo ponad połowę książki, bo w dużej mierze to zbiór złotych myśli. Część pochodzi od czytanych filozofów (Kierkegaard, Pascal, Weil), większość jest jednak autorstwa samej poetki i muszę przyznać, że błyskotliwość jej spostrzeżeń imponuje.


W Notatniku 1965-1972 na próżno szukać odbicia ważnych wydarzeń, co najwyżej od czasu do czasu trafiają się wpisy o tych pomniejszych jak np. złotym weselu Jarosława Iwaszkiewicza, wyjeździe do Warny czy obejrzanym w kinie „Źródle” Bergmana. Znajdziemy tu również liczne, na ogół bardzo zwięzłe, zapisy stanu ducha, uwagi dotyczące wychowania dzieci, tworzenia, spotkań ze znajomymi, albo refleksje takie jak te poniżej:

W „Kulturze” anonimowa recenzyjka z mojego „Od Czarnolasu”. Najgorsze są lekceważące pochwały. I to ma być ocena pracy całego roku, tych przemyśleń. Albo nieodpowiedzialne noty, z których nic nie wynika, albo kumoterskie zachwyty. Przy nieumiejętności odczytania żadnej myśli omawianej książki. Chyba że jest całkowicie nieważne, co się myśli.

Usadzono koło mnie panią, która jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu, humanistką. Nie słyszała nic o poezji lingwistycznej, nie orientuje się wcale w literaturze współczesnej. Szymborska? – mówi, tak, tak, to chyba z Łodzi. I ta osoba uczy, i egzaminuje młodzież polonistyczną, i przyszłych nauczycieli. I kochaj tu bliźniego swego. [s. 205]

W książce dadzą się jednak wyodrębnić dwa główne wątki, kluczowe w życiu pisarki w tamtym okresie. Pierwszy dotyczy religijnego nawrócenia, drugi śmierci męża, Jana Śpiewaka (1908-1967), również poety. A ponieważ Kamieńską – jak sama stwierdza – interesuje moment przełomu, radykalne duchowe przemiany, stajemy się świadkami owych rewolucji. Jej zapiski rejestrujące proces dochodzenia do wiary, a później kolejne etapy głęboko przeżywanej żałoby robią ogromne wrażenie, dla mnie to świadectwo nie do przecenienia.

Kamieńska pisała o swoich notatkach jako o błyskach świadomości potrzebnych do budowania siebie i do utrzymania postawy stojącej. Wierzę, że tak było, że temu właśnie służyło jej notowanie. Co daje ono postronnym? Sporo. Notatnik to książka bez początku i bez końca, można go otworzyć na dowolnej stronie i po prostu poddać się płynącym słowom. Mimo bolesnej tematyki mają kojącą moc, jest w nich i prawda, i piękno. 

______________________________________________________________
Anna Kamieńska, Notatnik 1965-1972, Wyd. W drodze, Poznań 1982 

sobota, 7 grudnia 2019

Ale najprzyjemniejszym dniem była sobota

Ze wspomnień warszawskich Jarosława Iwaszkiewicza:
Ale najprzyjemniejszym dniem była sobota. W sobotę przychodziłem wcześniej ze szkoły, zjadałem obiad i wychodziłem na miasto. W ten dzień wolno mi było pójść samemu, aby odebrać numer „Wieczorów Rodzinnych” w redakcji, na Mazowieckiej. […]

Ulica Mazowiecka przed wojną
Otóż ta cotygodniowa wędrówka Kruczą, Jerozolimską, Szpitalną i Mazowiecką miała, prócz radości intelektualnych, smakowania przyszłych rozkoszy umysłowych, które mnie czekały w numerze „Wieczorów", również pewne podniety zmysłowe. W drodze powrotnej w tajemnicy przed matką zachodziłem zawsze do Wedla, aby kupić sobie tabliczkę czekolady. Codziennie dostawałem, prócz pokaźnej paczki śniadaniowej, jeszcze trzy kopiejki na herbatę w szkole. Herbaty tej często nie piłem – i zaoszczędzone w ten sposób w ciągu tygodnia pieniądze co sobotę lokowałem w słodyczach Wedla.

Z pewnego rodzaju tremą przekraczałem narożne drzwi tego sklepu. Ogarnęła mnie atmosfera ciepła, światła i subtelnego zapachu słodyczy, pomieszana z lekką wonią cygar palonych przez zachodzących tu panów.

Ociągałem się przez pewien czas z powiedzeniem, o co mi chodzi. Uprzejma panienka dawała mi czekoladkę, płaciłem przy kasie, ale wszystkie ruchy moje były powolne i jakby sparaliżowane fascynacją tej atmosfery. Wiedziałem: matka by się gniewała za to, że, zamiast mieć coś gorącego na drugie śniadanie, poświęcam ten grosz na łakocie. Ale tu w gruncie rzeczy może nie tyle łakomstwo było przyczyną moich odwiedzin cotygodniowych w tym sezamie, w tym eldorado. Po prostu lubiłem się zanurzyć w atmosferze świata, który poza sklepem Wedla był mi niedostępny. 

Kamienica Wedla przy ul. Szpitalnej (1927 r.)
Na ladach wznosiły się stosy czekoladek i cukierków mniej może niż dzisiaj różnorodnych i wymyślnych. Ale były tu fascynujące kawałki złotego ananasa, niedostępnego z powodu swej ceny dla mojej kieszeni, były białe pomadki, specjalnie pociągające swym zapachem, wreszcie – wspaniałe, niezapomniane, atłasowe bombonierki, które wydawały mi się największymi cudami sztuki. Pamiętam takie różowe czy niebieskie pudła, zrobione z dwóch gatunków pluszu i z błyszczącego atłasu, przewiązane złotymi sznureczkami, napełnione czekoladkami, na których na samym wierzchu leżał kawał ananasa, a obok niego złocisty widelczyk – przedmiot pożądań mojej małej kuzynki Zosi – i parę zielonych listków anżeliki – Boże, jakie to było cudo! Pewnego razu zdobyłem się na odwagę i wyciągnąwszy rękę, pogłaskałem taką bombonierkę – wydawało mi się, że dotknąłem jakiejś tajemniczej skóry, że pogłaskałem rękę wróżki. 

Ale najbardziej fascynowało mnie zawsze spojrzenie, które na odchodnym rzucałem ku górze, na trzy niewieście postacie siedzące na plafonie. One to, te dobre czarodziejki, sprawiały, że sklep wydawał mi się tak niezwykły. One uśmiechały się do mnie, one mi mówiły: „widzisz, my jesteśmy z innego, niedostępnego życia, my jesteśmy stąd, od Wedla. Gdy będziesz duży, dowiesz się, jak można do nas przemówić, abyśmy ożyły - my jesteśmy muzy życia, smaku, uciechy - nie, nie, my jesteśmy muzy sztuki!".

Tomasz M. Lerski, Warszawa Jarosława Iwaszkiewicza: portret miasta w zwierciadle literatury, Warszawa 2019 s. 26-27


niedziela, 1 grudnia 2019

Warszawa Jarosława Iwaszkiewicza

Warszawa nie była piękna. A jednak! Kiedy się szło Alejami Jerozolimskimi ku trzeciemu mostowi, kiedy widziało się tam w głębi zasłony niebieskich wiosennych mgieł albo jesienne zielone blaski na niebie, kiedy brązowe dywany jesiennych chryzantem zlewały się wzdłuż trotuarów w jedną plamę, kiedy kolejowym mostem przemykał pociąg, a dołem na szerokiej Wiśle czepiał się filarów mostowych popielaty dym parowca – to było bardzo piękne! [s. 263]


To ciekawy koncept pokazać Warszawę przez pryzmat twórczości jednego pisarza, w tym przypadku Jarosława Iwaszkiewicza. Co prawda na stałe mieszkał w Podkowie Leśnej, niemniej w stolicy bywał często ze względów zawodowych i towarzyskich, dla przyjemności zresztą również. Miał okazję oglądać Warszawę przez blisko osiem dekad, a więc w różnych ustrojach politycznych, w czasie pokoju i wojny, w rozkwicie i w ruinie. Kolejne epoki i przemiany doskonale widać w książce Tomasza M. Lerskiego, który prześledził pisma Iwaszkiewicza (od prozy przez dzienniki oraz listy aż po notatki) i na potrzeby niniejszej publikacji wyłuskał co ciekawsze varsaviana.

Są tu rozdziały o bliskich, o ludziach „pięknych i niepięknych”, są rozdziały dotyczące konkretnych miejsc oraz mniej lub bardziej istotnych wydarzeń z życia stolicy. Obok migawek z przyjęć w ambasadach, zapisu wrażeń z koncertów i spektakli znajdziemy nostalgiczne opisy Warszawy z czasów dzieciństwa Iwaszkiewicza albo poruszające wspomnienia z lata 1920 r. czy pierwszych dni września 1939 r. Z rzadka trafiają się fragmenty pisane jakby na specjalne zamówienie, czego dobrym przykładem jest pełna zachwytów relacja ze spaceru po odbudowywanej stolicy, od Domu PZPR po trasę W-Z. A przecież pisarz nie zawsze był łaskaw w swoich opiniach – wiele zmian i innowacji mu się nie podobało, pozwalał sobie na przytyki i krytykę, choć w sumie może częściej spotkamy się tu ze złośliwościami wobec znajomych m.in. Leśmiana i Gałczyńskiego.

Kompilacja Lerskiego portretuje miasto, jakiego już nie ma, przy okazji dużo też mówi o samym pisarzu, jego odczuciach i zaangażowaniu. Warszawa była dla Iwaszkiewicza arcyważna i nie mam wątpliwości, że darzył ją ogromnym sentymentem. W książce uderza również doskonała pamięć i znajomość topografii, w tym nazw poszczególnych kamienic.W połączeniu z kunsztem literackim niejednokrotnie pozwoliło to na uchwycenie atmosfery, czy mowa jest o występach w Picadorze czy o jeździe tramwajem koło getta podczas okupacji. Piękna, barwna opowieść, której starczy na wiele wieczorów.

_____________________________________________________
Tomasz M. Lerski, Warszawa Jarosława Iwaszkiewicza: portret miasta w zwierciadle literatury, Wyd. Fabuła Fraza, Warszawa 2019