Zawsze podziwiałam ludzi, którzy wyjeżdżali z kraju "w ciemno" i próbowali
szukać szczęścia za granicą. Jeszcze bardziej podziwiałam tych, którzy robili to na początku ubiegłego stulecia, kiedy podróże nie były powszechne, a komunikacja - bardzo ograniczona. A jednak tysiące, a nawet miliony osób, zdecydowały się wyruszyć za ocean. Większość z nich musiała przejść przez procedury migracyjne na Ellis Island, której dzieje są tematem książki Szejnert.
W latach 1892 -1924 wysepka stała się swoistymi wrotami do ziemi obiecanej dla ok. 12 milionów imigrantów, bo tylu udało się dostać do Stanów Zjednoczonych i rozpocząć nowe życie (była wśród nich m.in. Pola Negri). Blisko 700 tys. osób z powodu chorób, kryminalnej przeszłości i nieodpowiednich poglądów politycznych zostało odesłanych z powrotem do Europy. Strach pomyśleć, ile dramatów rozegrało się na tym skrawku ziemi. Były nawet i tragedie - odnotowano tu ok. 3.000 zgonów.
Autorka dotarła do ogromnej liczby dokumentów, ilość przedstawionych przez nią informacji, zdjęć i tekstów źródłowych jest imponująca. W bardzo interesujący sposób opisuje historię miejsca i osób z nim związanych, choć pod koniec lektury można się już pogubić w nazwiskach. Pisze także o drobiazgach takich jak buttonhooks czyli haczykach do zapinania licznych guziczków, a na wyspie używanych przez lekarzy do podwijania powiek podczas kontroli medycznych. Jedyny zarzut z mojej strony to skłonność Szejnert do fabularyzacji: czasami jakby na siłę starała się połączyć kolejne podrozdziały, a to przecież zbyteczne.
Książka skupia się bardziej na urzędzie niż na imigrantach, a ciekawe byłoby przeczytać o ich dalszych losach. Kilka szczątkowych historii autorka zamieściła, a komu bardzo zależy, może rozpocząć własne poszukiwania właśnie za pośrednictwem Ellis Island - od 1990 r. działającego jako muzeum i centrum informacyjne.
Moja ocena: 9/10
Małgorzata Szejnert, "Wyspa klucz", Wydawnictwo Znak, 2009
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz