Ta książka była dla mnie totalną niespodzianką. Niespecjalnie dużo uwagi poświęcam kremom, balsamom itp., toteż śmiało mogę napisać, że Elise Hu odkryła przede mną nieznane dotąd rejony. Dowiedziałam się bardzo dużo o samej Korei Południowej, tamtejszym kanonie piękna oraz obsesyjnym dążeniu do nieskazitelnego wyglądu. Wyjaśniło się też, co sprawiło, że koreańskie kosmetyki zyskały popularność w Stanach Zjednoczonych i w Europie, w tym w Polsce.
Najbardziej zaskakujące były dla mnie rozdziały o zakresie usług dostępnych w Korei. Dość powiedzieć, że powszechne są operacje plastyczne twarzy dla maturzystów traktowane jako inwestycja w karierę, a niektóre salony oferują masaże twarzy także przedszkolakom. Być może nie ma się czemu dziwić – dyktat presja społeczna jest w Korei bardzo silna, próby przeciwstawienia się wymogom bycia piękną spotykają się wciąż z negatywnymi reakcjami. W tym szaleństwie interesujące jest również ślepe naśladownictwo zmierzające ku jednolitości.
Publikacja jest niezwykle rzeczowa, dobrą przeciwwagą dla danych statystycznych i historycznych stanowią przebitki z życia autorki. Całość psuje niestaranne tłumaczenie – dużo tu niezręcznych zdań, jakby korekty dokonywano tylko w połowie zdania (moje „ulubione”: Rezygnacja z dopasowywania się i opieranie się ideałowi daje prawo do rezygnacji). Zachęcam do lektury, zwłaszcza że ekspansja Korei Południowej trwa w najlepsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz