W opowiadaniach Krisztiny Tóth znajduję wiele znajomych obrazków: mało przyjemne wizyty u przyjaciół rodziców, zabawy znalezionymi na drodze szkiełkami, wizyty wujka z zagranicy czy opowieści o fatum ciążącym nad pewnym blokiem. Albo opisy takie jak ten:
Moje dzieciństwo przypadło na okres mundurków w kolorze indygo oraz podręczników i zeszytów obłożonych w papier tego samego koloru. Potężny gmach szkoły zawsze był przepełniony dochodzący mym ze stołów zapachem warzywnej papki, zmieszanym z wydobywającym się z sali gimnastycznej smrodem pryszczatych dziecięcych ciał i butów sportowych na gumie. [s. 15]
Przyjemnie jest odnaleźć w literaturze wycinek własnego świata, jednak z bohaterkami Linii kodu kreskowego łatwo utożsamiam się z innego powodu: intymności. Autorka raczej wykreśla słowa niż dodaje i może w tym, przynajmniej częściowo, tkwi sekret siły jej prozy – skondensowanej i precyzyjnej, a w rezultacie bardzo intensywnej. Z początku zwyczajne i niewinne historie potrafią kilka stron później zdezorientować i mocno szarpnąć emocjami, ale to lubię, lektura powinna odciskać jakieś piętno na czytelniku.
U Tóth podoba mi się również jej „systematyzowanie” opowiadań – w zbiorze Pixele kluczem były części ciała, teraz są nim linie. To ciekawy zabieg i jeszcze ciekawsze wykonanie. Aż chciałoby się sprawdzić, jak autorka radzi sobie w dłuższej formie, w krótszej osiągnęła już wysoki poziom.
_________________________________________________________________________
Krisztina Tóth, Linie kodu kreskowego, przeł. Anna Butrym, Książkowe Klimaty 2016
Czuję się zachęcona do lektury. Do tego podoba mi się okładka, za swoją niewulgarność.
OdpowiedzUsuńZ innych Węgrów to trafiłam w bibliotece na "Niewolę" Spiro, ale to cegła i nie mogę się zabrać, a termin zwrotu przybliża się z każdym dniem. Fabuła brzmi ciekawie, ale boję się, że oddam książkę nieprzeczytaną.
Ha, mnie także do gustu przypadła okładka - oprócz ciekawego rysunku, podoba mi się kolorystyka.
UsuńPoprzedni zbiór, o którym pisałaś ("Pixele") sprawiał wrażenie b. interesującego. Z "Liniami kodu kreskowego" jest podobnie - ogromnie cenię sobie artystów, którzy potrafią konsekwentnie wcielać w życie i realizować niebanalny koncept literacki.
Jeśli zaś chodzi o Węgrów, to ja w tym roku poznałem Pétera Esterházya ("Niesztuka") oraz ponownie spotkałem się z Sándorem Máraiem ("Pierwsza miłość"). Obie pozycje serdecznie polecam.
@pesahson
UsuńOkładka b. udana, celnie odnosi się do zawartości, przynajmniej do jednego z opowiadań.;)
Przyznam, że Spiro przeraża mnie nieco objętością swoich książek, dobrze, że najnowsza ma ok. 300 stron.;) "Niewolę" też mam w planach, choć dalszych, ciągnie mnie za to do "Szalbierza".
@Ambrose
UsuńOba zbiory są w moim odczuciu b. dobre, chętnie przeczytałabym inne utwory tej autorki.
Esterhazy i Marai to już żelazna klasyka węgierska, do zestawu dodałabym jeszcze Magdę Szabo.;)
Trafny cytat na pierwszy września:) Też przypadła mi do gustu ta okładka. Planuję kiedyś wreszcie dobrać się chociażby do Maraia, bo niestety słabo znam Węgrów, żeby nie powiedzieć - prawie wcale. Jeśli kiedyś natknę się na książkę z biodrami ozdobionymi kodem kreskowym, bardzo chętnie się za nią zabiorę:)
OdpowiedzUsuńFaktycznie, choć data ukazania się wpisu jest dość przypadkowa.;)
UsuńWęgrzy warci są uwagi, mam wrażenie, że nadajemy na podobnych falach. A Toth jako przedstawicielka młodszego pokolenia tym bardziej warto poznać.;)
jakie Ty niebanalne tytuły zawsze przedstawiasz! i poza tym znowu mi przypominasz jak bardzo zaniedbałam Węgrów ;)
OdpowiedzUsuńPatrycjo, u Ciebie też jest dużo niebanalnych książek.:) O tej chyba sporo już pisano i słusznie.;) "Linie..." na pewno pobudzają apetyt na innych Węgrów i Węgierki.
UsuńOkładka jest bardzo oszczędna a wymowna.....to rzadkość dzisiaj.
OdpowiedzUsuńJuż ona sama sprawia, że po książkę chciałoby się sięgnąć....A Twoja opinia jest dodatkową zachętą.
Dziękuję za miłe dobre słowo.;)
UsuńOkładka rzeczywiście oszczędna i wymowna, pomysłowo nawiązuje do tytułu i treści. Toth mogę polecić z czystym sumieniem.
Być może niezamierzenie, ale jakże trafnie wystawiłaś sama sobie recenzję własnych wpisów, które także chyba polegają na wykreślaniu zbędnych słów. Zostaje to co esencjonalne -jakże ci tego zazdroszczę. Z Węgrów to ja tylko Marai i Szabo, tylko, a może aż. Właśnie czytam Zazdrosnych Maraia.
OdpowiedzUsuńMogę tylko podziękować za miłe słowo.;) Masz rację, ostatnio coraz więcej wykreślam, natomiast w przypadku Toth trudno było napisać więcej bez zdradzania treści.
UsuńMarai i Szabo to całkiem niezły zestaw. Cieszy mnie, że w bibliotekach jest jeszcze dużo węgierskiej literatury sprzed 1989 r., wydawanej zwłaszcza przez PIW. Jest w czym wybierać.
Też z przyjemnością posmakowałabym powieści w wykonaniu pisarki, ale przypuszczam, że woli krótkie formy. Poeci cenią zwięzłość:)
OdpowiedzUsuńNa szczęście niektórzy z wekiem dojrzewają do form dłuższych, więc może jednak kiedyś się doczekamy i powieści Toth.;)
Usuń