Powieść Halldóra Laxnessa z 1948 r. może i kapkę zwietrzała, wciąż intryguje jednak choćby ze względu na narratorkę. Otóż Ugle przyjechała do stolicy, aby służyć w domu posła i trzeba przyznać, że żadna z niej prowincjonalna gęś, choć tak niektórzy uważają. Owszem, jest może nieco naiwna, ale jest również ambitna i niezależna – nie daje się łatwo zapędzić w kozi róg. Kieruje się własnym kodeksem moralnym, który pozwoli jej przetrwać zawirowania w Reykjaviku.
Dziewczyna trafi bowiem w środek ważnych dla kraju zmian: z jednej strony ważą się losy młodej Islandii, która ma być „sprzedana” Amerykanom jako baza atomowa, z drugiej coraz wyraźniej słychać głosy rzekomych komunistów, za którymi nie przepada duża część obywateli, oczywiście tych dobrze sytuowanych. A że książka jest satyrą, dostaje się snobistycznym burżujom, politykom oraz domorosłym filozofom i artystom. O dziwo, wiele epizodów wydaje się znajoma: znudzone podrostki prześladują demonstrantów, prochy wieszcza narodowego mają pomóc w ocaleniu państwa, dygnitarze na potęgę wikłają się w afery. Sama Ugle też postępuje nad wyraz współcześnie i dzisiaj byłaby prawdopodobnie feministką, a socjalistką – na pewno. Przeżycia w mieście utwierdzą ją w przekonaniu, że nie ma żadnych pragnień poza tym, by zostać człowiekiem, widzieć coś, umieć coś, nie pozwalać nikomu płacić za siebie. [s. 191]
Przy całym uniwersalizmie Sprzedana wyspa pozostaje mocno osadzona w islandzkiej kulturze: sagi są często przywoływane jako punkt odniesienia, przyroda ma wymiar duchowy, z kolei religia może okazać się mieszanką kilku bardzo różnych wierzeń. Istotny jest także kontekst historyczny – w chwili ukazania się książki Islandia była dopiero od czterech lat całkowicie niezależnym krajem. Niby czysto rozrywkowa rzecz, tymczasem tyle w niej smaczków.
______________________________________
Halldór Laxness, Sprzedana wyspa –
powieść satyryczna, tł. Zenon Szczygielski
SW Czytelnik, Warszawa 1955
O, a ja niedawno czytałam „Niezależnych” tego autora, a kilka lat temu „Duszpasterstwo koło lodowca”. Polubiłam tego autora i cieszę się, że nadal jest czytany. Akcja tych powieści, które czytałam, toczyła się w okolicach mało zaludnionych. Ciekawi mnie, jak Laxness ukazuje Reykjavik. :)
OdpowiedzUsuńPamiętam, że pisałaś o Duszpasterstwie..., bo mnie zaintrygowało i na pewno je przeczytam.;) Reykjkavik jest zaludniony przez osobliwe indywidua, tak bym powiedziała. Zachęcam do lektury, zdecydowanie warto.
UsuńOsobliwe indywidua to chyba specjalność Laxnessa, bo w „Duszpasterstwie” i „Niezależnych” też ich pełno. :)
UsuńTym bardziej czuję się zdeterminowana, by go czytać.;)
UsuńPiękna okładka! A i treść wydaje się niezwykle intrygująca. Coś czuję, że trzeba będzie wybrać się literacko na Islandię, tym bardziej, że do kompletu można dorzucić którąś z książek przeczytanych przez Koczowniczkę :)
OdpowiedzUsuńOkładka ze starej dobrej polskiej szkoły grafików, Czytelnik miał kiedyś takich dużo.
UsuńPrzyznam, że po tej książce mój apetyt na twórczość Laxnessa gwałtownie wzrósł, zwłaszcza że takiej Isladii w literaturze jak w Sprzedanej wyspie nie znałam.;)
Nie znam ani literackiej, ani pozaliterackiej Islandii, nie znam też pisarza, a opis jest bardzo zachęcający do lektury. Jak to dobrze, że jak już będę całkiem wolna mam swoich kilka zaprzyjaźnionych blogów, a na nich tyle wskazówek czytelniczych. Okładki wydawanych dawniej książek były dodatkową zachętą do lektury, tymczasem dziś często odstraszają. Osobiście odechciewa mi się zakupu książki, którą zdobią fotosy zdjęć z filmów (jakby wydawca nie miał pomysłu na ciekawą oprawę), albo kiczowato słodkich "romantycznych" obrazków. Chyba lepiej byłoby pozostawić czasami sam tytuł i nazwisko autora na czystej kolorowej kartce.
OdpowiedzUsuńRównież nie kojarzę pisarzy islandzkich oprócz ww. noblisty. Może jakiś twórca kryminałów by się trafił.
UsuńOkładka z samym nazwiskiem autora i tytułem to byłoby coś niesamowitego na polskim rynku; ciekawe, czy pomysł by chwycił. Bardzo dobrze wspominam serię miniatur WL, których nie zdobił żaden obrazek, tylko tło gęsto zapisane drukiem.
Mnie też dobijają okładki ze zdjęciem, filmowym i zwykłym, to pójście po linii najmniejszego oporu. I jak się domyślam, cięcie kosztów. A przecież projekt okładki może być dziełem sztuki.;)
A do lektury Sprzedanej wyspy intensywnie zachęcam, rzecz bardzo różna od dzisiejszej prozy.