„To pechowa karta, córeczko, ale Pan Bóg, jeśli w ogóle istnieje, a ja w głębi duszy wierzę, że Coś musi istnieć, na pewno nie chciał tym rozdaniem zniweczyć twoich planów – tak się kończy list. – Nie daj się zblefować, bo trzymasz w ręku wszystkie asy.” [s. 11]
Lubię niepozorne książki, w których jest tak duszno i mroczno, że trudno złapać trop i wbić się w opowieść. A trzeba przyznać, że Joan Didion oferuje nam niezłą jazdę, ponieważ jej bohaterka jest totalnie rozbita psychicznie. Pobyt w szpitalu psychiatrycznym, tajemnicza choroba córeczki, rozstanie z mężem i nieudana kariera aktorska to tylko niektóre powody tłumaczące chaotyczne, autodestrukcyjne zachowanie 31-letniej Marii.
Graj jak się da byłoby zwyczajną historią, gdyby nie pokrętna stawiająca opór narracja. Autorka podzieliła całość na kilkadziesiąt krótkich, lapidarnych ustępów, po czym wymieszała je, jak miesza się karty po skończonej partyjce. Dzięki potasowaniu epizodów czytelnik może się jeszcze łudzić, że Maria jest w punkcie zero, kiedy coś niedobrego właśnie się skończyło, a coś nowego ma szansę się rozpocząć. Dla naszej bohaterki gra dobiegła jednak już końca. Dziewczyna znikąd, której udało się przez chwilę korzystać z uroków hollywoodzkiego blichtru, ostatecznie zostanie z niczym. Jest zresztą specjalistką od „nic”, słowa nadzwyczaj często używanego w książce.
Jeśli nie radzisz sobie z porankiem następnego dnia, wycofaj się z gry. Nie dziś się urodziłaś, wiesz, jak się to jest: grasz albo płacisz. [s. 127]
Podoba mi się u Didion wizja życia jako gry – czy to hazardowej, także pod postacią ryzykownych decyzji, czy gry jako udawania (Maria uważa siebie za graczkę (player), nie aktorkę (actress)). Sama powieść stanowi doskonałe studium kobiety udręczonej, którego tłem pozostaje nieciekawy, bo zepsuty światek amerykańskich filmowców. Całość nie tylko aktualna, ale i świeża mimo upływu blisko pięciu dekad od amerykańskiej premiery.
____________________________________________________________________
Joan Didion, Graj jak się da; przeł. Anna Kołyszko, Wyd. Literackie, Kraków 1986
Z tego zarysu fabuły, książka kojarzy mi się odrobinę jako skrzyżowanie twórczości Susan Sontag oraz Yūko Tsushimy, zaś z racji formy, coś mi tu pachnie grą w klasy. Oj, zaciekawiłaś mnie tym utworem ;)
OdpowiedzUsuńCzytałam dwukrotnie i za drugim razem mnie wręcz zachwycił. Zwięzły i mięsisty, jak lubię.:) Nie wiem, czy da się czytać jak Cortazar, ale próbować można.;) Gorąco polecam.
UsuńA mnie przypomniałyście, że gdzieś tam leży na półce Cortazar, który jest moim kolejnym wyrzutem sumienia, czytelniczym wyrzutem, że wciąż nam było nie po drodze.
OdpowiedzUsuńWszystko ma swój czas.;) Dawno go nie czytałam, a jego nazwisko padło w powieści, którą właśnie zaczęłam, więc odbieram to jako sygnał do ponownej lektury Julia.
UsuńZaraz po skomentowaniu poleciałam sprawdzić półkę, czy to nie Gra w klasy na niej leży i okazało się, że książka znikła. Prawdopodobnie należy do tych, które zostały mi skradzione. :( Ciekawa jestem, czy złodziejowi się spodoba. A ja po prostu kupię sobie kolejną.
OdpowiedzUsuńOby lektura wyszła mu na zdrowie.
UsuńW wydaniach "Gry w klasy" można teraz przebierać.;)