czwartek, 10 sierpnia 2017

Zatrute magdalenki

Anya von Bremzen w roku 1974 wyemigrowała z mamą ze Związku Radzieckiego do Stanów Zjednoczonych. Miała 10 lat, niezbyt dobrze adaptowała się do nowych warunków i była kompletnie rozczarowana mdłą amerykańską kuchnią, o której fantazjowała przed wyjazdem z Moskwy. Tęskniła za kołbasą, serkami „Drużba” i ciasteczkami z fabryki „Bolszewik”, a ponieważ były wytworami znienawidzonego państwa partyjnego, nazwała je „zatrutymi magdalenkami”.


Te zatrute magdalenki dały po latach początek Szarlotce Lenina, książce opowiadającej o ZSRR oraz rodzinie autorki przez pryzmat jedzenia. Pomysł genialny, jego realizacja znakomita: von Bremzen pisze z polotem i w miarę możliwości z humorem. Każdy rozdział odpowiada innej dekadzie XX w., dla każdej – z wyjątkiem piątej, głodowej – wybrano charakterystyczną potrawę, od dekadenckiego kulebiaka i odeskiej gefilte fisz przez gruzińskie chanachi i kukurydziany chleb Chruszczowa aż po sałatkę „Olivier” i bliny. Szczegółowe przepisy wykonania dań zamieszczone są na końcu książki.

W książce von Bremzen znajdziemy mnóstwo dowcipów, anegdot i historyjek np. o całkowicie zbędnej siatce na zakupy (awaśka) noszonej wszak w kieszeni z nadzieją na dostawę towarów deficytowych do sklepu, o kawiorze wpychanym przedszkolakom do ust (za Rodinu, za Partię!), o cenzurowaniu radzieckiej biblii kulinarnej z kosmopolitycznych naleciałości, o zaletach słoika po majonezie oraz o zamykaniu garnków na kłódkę we wspólnych kuchniach w blokach komunalnych. Dzisiaj te opowieści brzmią dość zabawnie, ale Rosjanom zapewne nie było do śmiechu.

Szarlotka Lenina ma nieco gorzkawy posmak (inna zresztą być nie mogła), niemniej jest daniem wyśmienitym: lekka, esencjonalna, z osobistą nutą. Bardzo mnie ciekawi, jaki byłby jej polski odpowiednik.

_______________________________________________________________
Anya von Bremzen Szarlotka Lenina i inne sekrety kuchni radzieckiej
przeł. Aleksandra Czwojdrak
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2016

12 komentarzy:

  1. Ha, znając Twoje upodobania do wyszukiwania kulinarnych akcentów w literaturze, można stwierdzić, że książka idealnie wstrzeliła się w Twój gust :) Koncepcja, w oparciu o którą zbudowano fabułę rzeczywiście robi wrażenie - aż żal, że nie wpadł na to wcześniej żaden polski artysta (nie wiem, czy ktoś zdecyduje się na skopiowanie pomysłu von Bremzen i przeniesienia go na polskie realia w obawie przed oskarżeniami o wtórność, powtarzalność).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak, "Szarlotka Lenina" to książka, jakie lubię.;)
      Zastanawiałam się nawet, jak różne byłyby to książki i myślę, że polska byłaby skromniejsza - gdzie nam do wielokulturowości ZSRR i ich zasobów. Ale na pewno dałoby się coś atrakcyjnego wymyślić - bigos, pyzy itp. to coś bardzo polskiego.;)

      Usuń
  2. Polski odpowiednik? Kaszanka Gierka? Przynajmniej dla mnie ;)
    A tak serio to bardzo się ciesze ze dobrze piszesz o tej książce bo już dawno zwróciła moją uwagę i miałam ochotę ją kupić,teraz może ten plan zrealizuje ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytasz w moich myślach, też pomyślałam o kaszance.;) I ogóras Gomułki.;)
      Podoba mi się ta książka, bo w sumie byliśmy tak z ZSRR związani, że opowieść autorki wydaje się b. nam bliska. Zgrabnie napisana, bezpretensjonalnie.

      Usuń
    2. Ja tylko wtrącę, że za Gierka to chyba jednak nie kaszanka :P

      Usuń
    3. Połówka mamuta Bieruta :P

      Usuń
    4. ;)
      Mnie tak naprawdę głównie wódka przychodzi na myśl.;( Z ogórkiem lub bez.

      Usuń
  3. Kiedy piszesz o siatce na zakupy przypomina mi się pakowanie ciastek w gazetę i niezapomniane morożonnoje w Leningradzie lata temu - pierwowzór dzisiejszych shaków w McDonaldzie.A swoją drogą jak można było fantazjować o amerykańskiej kuchni, toż to prawie jak fantazjować o brytyjskich potrawach, no ale dziecku można wybaczyć..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W gazetę nawet w Polsce niektóre produkty ponoć pakowano.;)
      Autorka wspomina np. że za drobną opłatą pozwalała dotknąć butelki po Coca Coli - takie to były marzenia.;) Plus guma do żucia, banany. O hamburgerach pewnie wtedy nie było mowy.
      Tak, dziecku można wiele wybaczyć.;) Sama pamiętam, jak się naczytałam o calvadosie (zanim w ogóle mogłam pić alkohol) i bóg-wie-co sobie wyobrażałam. Nie muszę chyba dodawać, że jak już go spróbowałam po wielu latach, to byłam rozczarowana?:(

      Usuń
  4. :) a wiesz, to pewnie też zależy od kontekstu, okoliczności. Sama nie przepadałam nigdy za winiakami, ale kiedy piłam go po raz pierwszy w pobliżu Łuku Triumfalnego wraz z urzeczoną Remarquem blogerką z Paryża smakował niepowtarzalnie, podobnie, jak wówczas kiedy sama w tejże okolicy pozwoliłam sobie na drugą w moim życiu lampkę w otoczeniu Paryża i nocnego chłodu, na tarasie kawiarnianym. I może już więcej nie będę próbować, bo mogłabym przeżyć rozczarowanie. Tak więc do dziś mogę upajać się nazwą i z przyjemnością słucham utworu Bohaterowie Remarqua nucąc, że calvados to coś więcej niż trunek... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wrażenia na pewno zależą od otoczenia, w to nie wątpię.;) Calvados, zwłaszcza ten pity koło Łuku Triumfalnego, bezwzględnie smakuje inaczej niż ten pity np. w domu.;) Rzeczywiście to coś więcej niż trunek.

      Usuń