— Tak, ale kiedy?
— Wtedy, gdy dostanie placek.
— Jaki placek?
— Placek, który mu poślesz. To będzie bardzo szczególny placek. Nie musi zawojować jego żołądka, chyba że przy okazji. Ale musi przemówić do głębi jego jestestwa, co w przypadku Berta oznacza, do jego próżności. Będzie to placek, który od jakiegoś czasu chodzi ci po głowie, i chcesz, by Bert wyraził swą opinię na temat jego wartości handlowej...
— W sumie mogę mu posłać jakieś ciacho.
— No to bierz się do roboty.
I tak oto Mildred upiekła Bertowi ciasto, wysokie, z nadzieniem z rajskich jabłuszek sprytnie kandyzowanych, tak by podkreślić kwaśny smak owoców, a jednocześnie chrupką słodycz cukru. Jego wartość handlowa była mniej więcej taka jak ręcznie struganej klamerki do bielizny. Mildred napisała jednak króciutki liścik z prośbą o jego opinię i dodała małe postscriptum, pisząc, że umieściła na cieście jego inicjały, by się przekonać, czy potrafi jeszcze robić monogramy. Posłała je przez Letty, a w połowie tygodnia nadeszło oczywiście kolejne zaproszenie dla dzieci na niedzielny obiad. Tym razem zrobiła wszystko, by uporać się z pieczeniem wcześniej i przygotować lunch na zimno. Tej niedzieli Letty nie miała wolnego, a Mildred kazała jej podać lunch w gabinecie, poprzedzając go drinkiem. Te miłe gesty Bert przyjął z powagą i długo rozprawiał o cieście, twierdząc, że jego zdaniem będzie to przebój. Gotowe wypieki, powiedział, stwarzają teraz duże pole do popisu, jak ludzie nie zatrudniają już służących w takiej liczbie, jak to było kiedyś i nierzadko znajdują się w kropce, musząc podać gościom deser.
James M. Cain, Mildred Pierce, przeł. Violetta Dobosz, Toruń 2011, s. 93-94
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz