sobota, 7 grudnia 2019

Ale najprzyjemniejszym dniem była sobota

Ze wspomnień warszawskich Jarosława Iwaszkiewicza:
Ale najprzyjemniejszym dniem była sobota. W sobotę przychodziłem wcześniej ze szkoły, zjadałem obiad i wychodziłem na miasto. W ten dzień wolno mi było pójść samemu, aby odebrać numer „Wieczorów Rodzinnych” w redakcji, na Mazowieckiej. […]

Ulica Mazowiecka przed wojną
Otóż ta cotygodniowa wędrówka Kruczą, Jerozolimską, Szpitalną i Mazowiecką miała, prócz radości intelektualnych, smakowania przyszłych rozkoszy umysłowych, które mnie czekały w numerze „Wieczorów", również pewne podniety zmysłowe. W drodze powrotnej w tajemnicy przed matką zachodziłem zawsze do Wedla, aby kupić sobie tabliczkę czekolady. Codziennie dostawałem, prócz pokaźnej paczki śniadaniowej, jeszcze trzy kopiejki na herbatę w szkole. Herbaty tej często nie piłem – i zaoszczędzone w ten sposób w ciągu tygodnia pieniądze co sobotę lokowałem w słodyczach Wedla.

Z pewnego rodzaju tremą przekraczałem narożne drzwi tego sklepu. Ogarnęła mnie atmosfera ciepła, światła i subtelnego zapachu słodyczy, pomieszana z lekką wonią cygar palonych przez zachodzących tu panów.

Ociągałem się przez pewien czas z powiedzeniem, o co mi chodzi. Uprzejma panienka dawała mi czekoladkę, płaciłem przy kasie, ale wszystkie ruchy moje były powolne i jakby sparaliżowane fascynacją tej atmosfery. Wiedziałem: matka by się gniewała za to, że, zamiast mieć coś gorącego na drugie śniadanie, poświęcam ten grosz na łakocie. Ale tu w gruncie rzeczy może nie tyle łakomstwo było przyczyną moich odwiedzin cotygodniowych w tym sezamie, w tym eldorado. Po prostu lubiłem się zanurzyć w atmosferze świata, który poza sklepem Wedla był mi niedostępny. 

Kamienica Wedla przy ul. Szpitalnej (1927 r.)
Na ladach wznosiły się stosy czekoladek i cukierków mniej może niż dzisiaj różnorodnych i wymyślnych. Ale były tu fascynujące kawałki złotego ananasa, niedostępnego z powodu swej ceny dla mojej kieszeni, były białe pomadki, specjalnie pociągające swym zapachem, wreszcie – wspaniałe, niezapomniane, atłasowe bombonierki, które wydawały mi się największymi cudami sztuki. Pamiętam takie różowe czy niebieskie pudła, zrobione z dwóch gatunków pluszu i z błyszczącego atłasu, przewiązane złotymi sznureczkami, napełnione czekoladkami, na których na samym wierzchu leżał kawał ananasa, a obok niego złocisty widelczyk – przedmiot pożądań mojej małej kuzynki Zosi – i parę zielonych listków anżeliki – Boże, jakie to było cudo! Pewnego razu zdobyłem się na odwagę i wyciągnąwszy rękę, pogłaskałem taką bombonierkę – wydawało mi się, że dotknąłem jakiejś tajemniczej skóry, że pogłaskałem rękę wróżki. 

Ale najbardziej fascynowało mnie zawsze spojrzenie, które na odchodnym rzucałem ku górze, na trzy niewieście postacie siedzące na plafonie. One to, te dobre czarodziejki, sprawiały, że sklep wydawał mi się tak niezwykły. One uśmiechały się do mnie, one mi mówiły: „widzisz, my jesteśmy z innego, niedostępnego życia, my jesteśmy stąd, od Wedla. Gdy będziesz duży, dowiesz się, jak można do nas przemówić, abyśmy ożyły - my jesteśmy muzy życia, smaku, uciechy - nie, nie, my jesteśmy muzy sztuki!".

Tomasz M. Lerski, Warszawa Jarosława Iwaszkiewicza: portret miasta w zwierciadle literatury, Warszawa 2019 s. 26-27


45 komentarzy:

  1. Po takim opisie nie wypada nic innego, jak sięgnąć do Mikołajowego prezentu i podelektować się czekoladową pralinką. Jakże smakowite są te wspomnienia. Był na moim osiedlu sklep cukierniczy, który został nazwany przez nas Słodką dziurką. Wizyty w nim dostarczały nam podobnej może radości do wizyt małego Jarka u Wedla. Ale oczywiście nie potrafiliśmy ich tak ładnie opisać. A sobota nadal jest najmilszym dniem tygodnia. Odkąd przeprowadziłam się bliżej Starówki każdą zaczyna kawą z widokiem na Długą. Na samo wspomnienie śmieje mi się gęba. Jest w tym spokojnym delektowaniu się tu i teraz jakaś magia, spokój, błogość. Czego i Tobie życzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tej samej książce Iwaszkiewicz stwierdza, że czekolada od Wedla była odpowiednikiem proustowskiej magdalenki. Jestem w stanie w to uwierzyć.;)
      Takie słodka dziurki potrafią kryć prawdziwe skarby, wiem coś o ty.
      Dla mnie magiczne były - niestety z racjo oddalenia rzadkie - wizyty w Horteksie na pl. Konstytucji, gdzie na ścianie było wymalowane ogromne drzewo z przeróżnymi egzotycznymi owocami. Hipnotyzowało mnie bardziej niż same desery.
      Kawy z widokiem na Długą zazdroszczę. Bliżej 2000 r. każda wizyta w Gdańsku musiała dla mnie uwzględniać herbatę w Marasce, ale wtedy ta kawiarnia miała zupełnie inny styl i asortyment, dzisiaj nie jest już tak urokliwa.
      Pełna zgoda co do soboty, stąd po trosze ten post. Dzień, tak jak piszesz, przeznaczony na delektacje i spokój. Za życzenia dziękuję i tobie, Guciamal, także życzę wielu sobót.;)

      Usuń
    2. Ja mam skromniejsze wspomnienia magiczno-kawiarniane: dziupla pt. Murzynek przy PDT na Pradze, gdzie mam kupowała mi pepsi (ciekawe, czy byliśmy tam częściej niż raz?), i kawiarnia Filipinka przy dawnym pl. Leńskiego, gdzie we wczesnej podstawówce na koniec roku szkolnego chodziliśmy na rytualne lody:)

      Usuń
    3. O, Praga to dla mnie był tajemniczy ląd, poznany b. późno i na dodatek od strony Różyca.;( Piszesz o pepsi i przypomina mi się, że mieliśmy to szczęście poznać i pepsi, i colę w oryginalnych szklanych butelkach. Krótko to trwało, ale były dostępne w sklepach.
      Lody chyba zawsze najlepsze były w bliskiej okolicy, prawda? Do dzisiaj wspominam pistacjowe u lokalnego potentata cukierniczego. Z pistacją miały chyba tylko kolor wspólny, ale smak i tak specyficzny.

      Usuń
    4. Ja mieszkałem na Żeraniu, więc Różyc i PDT, Targowa i okolice to były zakupowe rewiry mojej rodziny :) Pepsi i cola w szkle były do dostania chyba głównie w lokalach za paskarskie ceny, w osiedlowym sklepiku nie widywałem. Lody kupowałem koło szkoły w sklepie nabiałowym (była taka wyspecjalizowana placówka): Bambino albo kostkach w srebrnej folii, których nie dało się zjeść bez ubrudzenia się dokładnie, bo wyciekały natychmiast.

      Usuń
    5. Nie kojarzę cen, ale możesz mieć rację co do ich wysokości, bo pamiętam tylko kilka wypitych wtedy butelek.;( Poza tym wolałam kompot truskawkowy z truskawek wyhodowanych przez dziadka, cola jakoś mnie nie powaliła.
      Lody kupowane po szkole albo na przerwach to b. miłe wspomnienie, pal licho, że człowiek był wtedy po łokcie upaćkany.;) Bambino do deserów nadawało się całkiem nieźle.

      Usuń
    6. Z lodami był ten problem, że nie zawsze i nie wszędzie były, bo przecież wymagały zamrażarek, a to nie wszędzie było na stanie w sklepach. Sklepik naprzeciwko szkoły miał więc lizaki, ciepłe lody i oranżadę w woreczkach. Oraz oranżadę w proszku, prawdziwy wypas do wylizywania z torebki :D Za kompotem nie przepadałem, uwielbiałem napoje gazowane, szczególnię cytronetę, sam kwasek cytrynowy i dwutlenek węgla :)

      Usuń
    7. Rzeczywiście lody w sklepikach były rzadko, czasem trzeba było obejść pół mojego miasta, żeby na takie trafić.
      Oranżada w proszku - cóż to za frajda była!;)
      Niezbyt lubiłam gazowane napoje, ale dziadkowi mirindę podpijałam.;) Cytronetę kojarzę, a jakże.

      Usuń
    8. Mirinda? Hoho. U nas skromnie, mazowszanka i ptyś, w szkle :P

      Usuń
    9. Mirindę dziadek czasem sobie kupował, u nas (piętro wyżej) była głównie woda z sokiem. Jakoś tak zrozumiałe samo przez się było, że te wynalazki (zwłaszcza w latach 80.) to raczej strata pieniędzy, bo niezdrowe.;) Namówić rodziców na napój z saturatora, to było coś.;)

      Usuń
    10. U nas jakoś o wynalazkach opinia nie była zła :) A wodę z saturatora, koniecznie z sokiem, parę razy dostałem.

      Usuń
    11. U mnie to było na 100% tylko parę razy.;)

      Usuń
    12. To i ja dołączę swoje wspomnienia. Byłem znany jako dziecko, które nie jada słodyczy, bo prlowska "czekolada" mnie nie porywała. Korzystało na tym koleżeństwo, gdyż jak wiadomo kartki wykupić trzeba było, a zmarnować szkoda, więc Babcia częstowała :) Do dziś za to pamiętam smak amerykańskiego batonika z "darów", bodaj czy nie milky waya :)
      Jako wsiowe dziecko kawiarni czy cukierni nie oglądałem, a oranżady z woreczka i lodów z bańki (pamiętać, żeby nie mieszać) doświadczałem na lokalnych odpustach. A Bambino było zawsze w sklepie GS po pochodzie pierwszomajowym :)
      Z napojów - oranżada w butelkach z korkiem na druciku, jako wakacyjna nagroda za wyczekiwanie na chleb (tak, tak, na wioskach wyczekiwało się na chleb, bo nie zawsze starczyło dla chętnych) oraz Kaskada :)

      Usuń
    13. Byłabym twoją najlepszą przyjaciółką, jeśli idzie o nadwyżkę czekolady - tylko wyroby czekoladopodobne mi nie podchodziły, inne owszem.;)
      Odpusty i pochody jako okazje do nabycia deficytowych napojów to interesujące zestawienie. Ale tak było, pamiętam. Natomiast brak chleba na wsi powinien wołać o pomstę do nieba, choć domyślam się, że innych podstawowych produktów też mogło brakować.

      Usuń
    14. Bazylu, co to Kaskada?
      Czytanki Anki: mój dziadek jeździł ze wsi (bez sklepu) do pobliskiego miasteczka po chleb (najlepszy z wojskowej piekarni) i zdarzało się, że w sezonie turystycznym były problemy. Szczęśliwie dziadek wyruszał zanim obudzili się wczasowicze :)

      Usuń
    15. @czytanki anki No i właśnie tu pewnie leżał problem, bo tej prawdziwej było jak na lekarstwo, a te pozostałe ulepki były widać dla mnie niejadalne :) A z tym brakiem chleba to nie było tak, że nie było go w ogóle, ale jak pisze Piotrek, jeśli chciało się tyle ile się chciało, to trzeba było rano odpalić rower (wtedy jeszcze techniką "pod ramę") i jechać zajmować kolejkę. Swoją drogą ten chleb był taki dobry, że kasę zawsze dostawaliśmy na ekstra bochenek, bo czasem potrafił zniknąć w drodze powrotnej :D
      @Piotr Kaskada to był po prostu lokalny Ptyś :) Przepyszny, gazowany wytwór pińczowskich zakładów :D Próbowałem ostatnio przywołać smak dzieciństwa, bo Pińczów wypuścił na rynek syrop do wody o smaku Kaskady właśnie, ale dodany do gazowanej wody zawiódł na całej linii. To po prostu nie to :( A Pepsi w litrowych szklanych butlach pamiętam. Rarytas :)

      Usuń
    16. Każdy region miał swoją specyfikę :) Ja do dziś wspominam śmietankowe lizaki z jakiegoś mazurskiego GS-u, dostępne tylko w Orzyszu :)

      Usuń
    17. U mnie piekarnia była za rogiem, więc chleb był prawie zawsze. Wyjątkiem były pierwsze dni stanu wojennego, bo chyba co bardziej zapobiegliwi kupowali na zapas.
      Świeży chleb jest chyba zawsze pyszny, zwłaszcza ciepły (choć ponoć niezdrowy) - znam takich, co potrafią przynieść do domu bochenek oskubany ze skórki.;)
      GS-y były dla mnie egzotycznym miejscem, ale chyba zawsze można było znaleźć jakiś specyfik nieosiągalny w domu.;)

      Usuń
    18. U nas też była piekarnia niedaleko i też nigdy gorący chleb nie docierał w całości do domu :)

      Usuń
    19. Wiadomo, jedna z najpyszniejszych rzeczy na świecie.;)

      Usuń
    20. Prawda. Ale przesądy są tak głęboko zakorzenione, że dzieciom też nie pozwalam ciepłego jeść :P

      Usuń
    21. Oj, wiele mitów już mi się zdarzyło w życiu obalić, wiele. Między innymi ten o nie zakąszaniu kiełby mlekiem. O gorącym chlebie oczywiście też :)

      Usuń
    22. Kiełby? U nas nie pozwalali łączyć mleka z kiszonymi ogórkami.

      Usuń
    23. O kiełbasie i mleku słyszałam. Co ciekawe, koszerni też nie łączą mleka z mięsem i może to stąd pochodzi ten niby-przesąd.

      Usuń
    24. Moi widać niekoszerni :D Jeszcze był zakaz popijania jabłek, szczególnie zielonych papierówek, zimną wodą :) Ten, zdaje się, akurat słuszny.

      Usuń
    25. Zielonych w znaczeniu niedojrzałych?

      Usuń
    26. Tak, tych najlepszych, twardych i kwaśnych. Ale ogólnie owoce i woda się nie zalecały do spożycia.

      Usuń
    27. Chyba nigdy nie próbowałam takiego połączenia, bo owoce są na tyle soczyste, że nie muszę ich niczym popijać.;)

      Usuń
    28. Latem, w upały, można było się odruchowo napić.

      Usuń
    29. Z pewnością. Ja niestety mało piję, więc nigdy nie musiałam sprawdzać skutków tego połączenia.;)

      Usuń
  2. Jak zawsze warto sobie przypomnieć, że dużo dobroci, którymi teraz się cieszymy, było kiedyś niedostępnych dla ogółu... choć ananasa chyba i w tamtych czasach bym nie polubiła, nawet gdyby stał się cud i bym go dostała w swoje łapki ;). A ponieważ zbliża się Nowy Rok, a ja nie wiem, jak będzie u mnie z czasem, to już teraz życzę mnóstwa ciekawych książek i co za tym idzie wpisów na blogu w kolejnym roku, a prywatnie pieniążków i zdrowia też sporo! :) (a do Warszawy Iwaszkiewicza na pewno zajrzę, zdecydowanie spodobał mi się ten wycinek :) )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Otóż to. Obawiam się, że i dzisiaj dla części społeczeństwa wizyta u Wedla jest kosztowną przyjemnością. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że niewartą tych pieniędzy.
      Jako dziecko pewnie chciałam z ciekawości spróbować ananasa, i na szczęście okazało się, że to żadne aj waj.;)
      Książka Lerskiego ma dużo uroku, zdecydowanie polecam. można do niej wracać, no i szukać dalszych lektur.
      Dziękuję za życzenia i także życzę wielu przyjemnych chwil oraz inspiracji, nie tylko w nowym roku.;)

      Usuń
    2. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że się zgodzę z Tobą. Byłam raz i żadne fajerwerki :)

      Usuń
    3. Niestety. Śmieszy mnie np. to, co się tan podaje pod nazwą "czekolada na gorąco" - to w rzeczywistości bardziej gęste kakao.

      Usuń
  3. Pamiętam ze pierwsza pepsi kupiła mi mama kiedy zachorowałam na poprawę samopoczucia. Odtąd traktowała ja jak lekarstwo. I wtedy wyłącznie w szkle. 😊 różnica w peselu robi swoje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Robi, a jakże.;) Pamiętam duże butelki pepsi, czy coś mi się pomyliło?

      Usuń
    2. Moja dziewczyna do dziś twierdzi, że Coca Cola, ewentualnie Pepsi pomaga jej przy bólu brzucha ;) Przy okazji tego napoju to dodam, że ja też pamiętam czasy, kiedy była Pepsi-Cola.

      Usuń
    3. O tak, przy dolegliwościach żołądkowych działa rewelacyjnie.;) Nie wiem natomiast, czy faktycznie czyści rdzę.
      I ja kojarzę PepsiColę.;)

      Usuń
  4. Pędząc przez miasto często zapomina się spojrzeć w górę. Czasem można się zadziwić jakie ciekawostki architektoniczne napotyka się w niespodziewanych miejscach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Święte słowa. Łapię się czasem na tym, patrząc np. na górne piętra mijanych kamienic. Ileż to rzeczy umyka uwadze!

      Usuń