O prozie ubiegłorocznej noblistki zwykło się uważać, że jest wyjątkowo przygnębiająca. W zasadzie jej najnowsza powieść też taka powinna być, jako że dotyczy życia w łagrze rosyjskim, do którego w styczniu 1945 r. trafia młodziutki Niemiec z Rumunii w celu odbudowy Kraju Rad. A jednak książka nie wydała mi się zbytnio ponura, porażająca czy szokująca. Po części dlatego, że po lekturze "Innego świata" Herlinga-Grudzińskiego niewiele mnie chyba zaskoczy w tematyce łagrowej, a po części dlatego, że Müller nie epatuje okrucieństwem, ale pisze w sposób wyważony.

Relacja z pięcioletniego pobytu w obozie podzielona jest na krótkie, luźno ze sobą powiązane rozdziały, w których Leo bez emocji opowiada o życiu codziennym na zsyłce i towarzyszach niedoli, a przede wszystkim o głodzie. Ani zimno, ani zmęczenie i ból nie są tak dojmujące jak głód:
Co można powiedzieć o chronicznym głodzie. Czy można powiedzieć, że istnieje głód, który sprawia, że jesteś chorobliwie głodny. Coraz to głodniejszy głód dołącza do głodu, który już odczuwasz. Wciąż nowy głód, który rośnie nienasycenie i wskakuje w prastary, z trudem poskramiany głód. Jak chodzić po świecie, gdy nie masz o sobie do powiedzenia nic nad to, że jesteś głodny. [s. 20]
Inny fragment:
Niezależnie od tego, gdzie byłem [...], wszystko, co robiłem, odczuwało głód. Każdy przedmiot przypominał głód długością, szerokością, wysokością i kolorem. Między sufitem nieba a pyłem ziemi każde miejsce pachniało innym jedzeniem. Obozowe korso pachniało karmelem, wejście do obozu świeżo upieczonym chlebem, przekraczanie drogi z obozu do fabryki ciepłymi morelami, drewniany fabryczny płot kandyzowanymi orzechami, wejście do fabryki jajecznicą, jama duszoną fabryką, żużel hałd zupą pomidorową, wieża chłodnicza pieczonymi bakłażanami, labirynt parujących rur struclą waniliową. Bryły smoły w zielsku pachniały kompotem z pigwy, a baterie koksownicze melonem. Były to czary i męka. Nawet wiatr karmił głód, tkał jak najbardziej widoczne i wcale nieabstrakcyjne jedzenie. [s. 145-146]
Przyznam, że takie opisywanie rzeczywistości ma dla mnie coś z poezji. Nie jest szczególnie wymyślne, niemniej w moim odczuciu jest wręcz liryczne. I może właśnie w prostocie tkwi siła pisarstwa Müller. Tak jak na scenie cichy głos aktora jest często bardziej dobitny niż krzyk, tak podczas lektury bardziej przemawia proza bez ozdobników, operująca samymi faktami. Siła na pewno tkwi także w powtórzeniach i chyba dlatego powieść tę będę kojarzyć m.in. z licznymi i sugestywnymi opisami głodu. Można pisać o nim i w takim ujęciu:
W czasie największego głodu rozmawiamy o dzieciństwie i jedzeniu. Kobiety mówią o jedzeniu dokładniej niż mężczyźni. Najdokładniej mówią kobiety ze wsi. Dla nich każdy przepis ma przynajmniej trzy akty, jak sztuka teatralna. Rozbieżne poglądy na temat składników sprawiają, że narasta napięcie. (...) Opowiadanie przepisów to większa sztuka niż opowiadanie dowcipów. Musi być puenta, chociaż wcale nie jest zabawna. Tutaj, w obozie, dowcip zaczyna się już od słów NALEŻY WZIĄĆ. To, że niczego nie ma, jest puentą, tyle że nikt jej nie wypowiada. Przepisy są dowcipami anioła głodu. [s. 102-103]
Nie znaczy to, że w "Huśtawce oddechu" nie ma mowy o odczuciach - one są, ale w ilościach śladowych. Narrator jest wyciszony, skupiony na głodzie i pracy. Nie żali się, nie rozpacza i tylko na podstawie kilku wspomnień i snów wiadomo, że tęskni za domem. Tęsknota to zresztą zbędny balast, rzecz zupełnie nieprzydatna w przypadku więźniów.
Jeśli wieki całe nie ma się wieści z domu, człowiek zadaje sobie pytanie, czy powinien w ogóle chcieć do domu i czego powinien sobie tam życzyć. W obozie zabrano nam marzenia. Nie musieliśmy i nie chcieliśmy o niczym decydować. Chcieliśmy wprawdzie do domu, ale poprzestawaliśmy na wspomnieniach minionego, nie mieliśmy odwagi tęsknić za przyszłym. [s. 240]
A jednak wolność nadchodzi, Leo wraca do domu. Rodzina daleka jest jednak od euforii, z braku wiadomości uznała wcześniej chłopaka za zmarłego. Sytuacja staje się niezręczna dla obu stron, są dla siebie bliscy, a zarazem obcy. Leo nie ułatwia domownikom zadania, zachowaniem bardziej przypomina ducha niż żywego człowieka: milczący, nie angażuje się w codzienne życie, jest niechętny jakimkolwiek kontaktom ze światem zewnętrznym. W ostatnich rozdziałach najlepiej pokazują, jakie spustoszenia w człowieku pozostawia totalitaryzm, jak bardzo go okalecza.
Podsumowując - powieść Müller podobała mi się, choć nie zachwyciła. Myślę, że jej proza potrzebuje więcej czasu, żeby w pełni dotrzeć do czytelnika i pozwolić się docenić. Kojarzy mi się z mocno wytrawnym winem, które z początku wydaje się gorzkie, a może nawet kwaśne, i dopiero po kilku łykach zaczyna smakować i sprawiać przyjemność. Warto więc próbować.
I ostatni już cytat, tym razem o wartości literatury w obozie:
Przywiezionych książek nigdy nie czytałem w obozie. Papier jest surowo wzbroniony, pierwszą połowę roku ukrywałem je za barakiem pod stosem cegieł. A potem je przehandlowałem. Za pięćdziesiąt stron Zaratustry na bibułkę do papierosów dostałem miarkę soli, za siedemdziesiąt stron nawet cukier. Za całego Fausta w płótnie Peter Schiel zrobił mi blaszany grzebień na wszy. Zbiór liryki z ośmiu stuleci zjadłem w formie mąki kukurydzianej i smalcu, a cienkiego Weinhebera zamieniłem na proso. Przez to człowiek nie staje się delikatny, tylko dyskretny. [s. 103-104]
Herta Müller, "Huśtawka oddechu", Wydawnictwo Czarne, 2010