Godzina poprzedzająca uroczysty obiad zeszła nam na wizytowaniu eksperymentalnej kuchni magazynu. „Dzień Kobiety" był miesięcznikiem kobiecym, poświęcającym całe kolumny reklamie i opisom cudownych dań, fotografowanych w technikolorze. Każdy numer miał główny temat i zajmował się sztuką kulinarną jakiegoś kraju czy rejonu. Prowadzono nas z jednej wspaniale wyposażonej kuchni do drugiej, demonstrowano, jakie trudności kryje w sobie fotografowanie chociażby zwykłego tortu z lodami. Silne światła rozpuszczają lody, trzeba je więc podtrzymywać od tyłu co chwilę zmienianymi wykałaczkami.
Widok tych wszystkich potraw przyprawiał mnie o zawrót głowy. Wprawdzie karmiono nas w domu do syta, ale moja babka była kobietą szalenie oszczędną i przeważnie robiła klopsy albo gulasz, a na dodatek mówiła w momencie, kiedy przełykaliśmy pierwszy kęs:
– Mam nadzieję, że wam smakuje. To mięso kosztuje czterdzieści jeden centów za funt.
Miałam czasem wrażenie, że jem pieniądze, a nie obiad niedzielny.
Gdy stałyśmy przed naszymi nakryciami, wysłuchując powitalnego przemówienia, pochyliłam głowę i intensywnie studiowałam miseczki z kawiorem. Jedna z nich ustawiona była strategicznie pomiędzy nakryciem moim i Doreen.
Stwierdziłam, że sytuacja jest dobra. Dziewczyna siedząca naprzeciwko nie sięgnie po kawior z powodu ogromnej wazy, pełnej marcepanowych owoców, stanowiącej dekorację stołu, a siedząca po mojej prawej ręce Betsy jest zbyt dobrze wychowana, żeby zażądać swej porcji, jeśli przysunę kawior do siebie. Poza tym zauważyłam na prawo od Betsy drugą miseczkę z kawiorem. Jeżeli chce, to niech się częstuje z tamtej.
Mieliśmy z dziadkiem taki jeden żarcik. Ale najpierw powiem, że dziadek był kelnerem w wytwornym podmiejskim klubie, niedaleko mojego rodzinnego miasteczka. Co niedziela babka jechała po niego samochodem i przywoziła go do domu na wolny poniedziałek. Brat i ja towarzyszyliśmy jej na zmianę. Dziadek podawał nam kolację klubową, obsługując nas równie starannie jak swoich płatnych gości. Z przyjemnością częstował mnie różnymi frykasami i tak mając zaledwie dziewięć lat, pasjami lubiłam jadać zimną kartoflankę, zwaną vichyssoise, kawior i pastę z anchois.
A żarcik był taki. Moim prezentem ślubnym od dziadka miała być kolosalna miska kawioru, tak żebym się mogła raz w życiu najeść do syta moją ulubioną potrawą. Był to jednakże tylko żart, przede wszystkim dlatego, że nie zamierzałam w ogóle wychodzić za mąż, dziadka zaś nie stać by było na tak kosztowny prezent, chyba że włamałby się do klubowej lodówki i uciekł z walizką pełną kawioru.
Wśród powszechnego brzęku sztućców, szklanek i porcelany starannie wyłożyłam talerz plastrami zimnej kury, po czym posmarowałam je tak grubo kawiorem, jakby to były powidła. Następnie zwijałam plaster mięsa tak, żeby kawior nie mógł wypłynąć, brałam go do ręki i zajadałam.
Odkryłam, po dłuższych zresztą trudnościach z łyżkami i widelcami, że najlepiej jeść, jak się człowiekowi żywnie podoba, ale za to z wielką pewnością siebie oraz z dużą dozą arogancji, jak gdyby się doskonale wiedziało, co należy robić, ale miało to w głębokiej pogardzie. Nikomu nie wpadnie nawet do głowy, że jest się źle wychowaną osobą albo że się ma złe maniery. Po prostu zyskuje się opinię osoby oryginalnej i zabawnej.
Nauczyłam się tego podczas obiadu ze słynnym poetą, na który zaprosiła mnie Jotka. Poeta miał na sobie okropną, wymiętą i wyplamioną marynarkę tweedową, szare spodnie, koszulkę polo w czerwono-niebieską kratkę, restauracja była niezwykłe wytworna, z fontanną i kryształowymi żyrandolami, a wszyscy pozostali goście ubrani byli w ciemne garnitury i nieskazitelnie białe koszule.
Poeta jadł sałatę palcami, listek po listku i przez cały czas mówił do mnie o tym, że przyroda jest antytezą sztuki. Nie mogłam oderwać oczu od jego krótkich, białych paluchów, które przenosiły z salaterki poety do ust poety ociekające oliwą i octem listki sałaty. Po chwili byłam zupełnie przekonana, że jedzenie sałaty palcami jest jedynym naturalnym i sensownym sposobem. Tak sugestywna była osobowość tego człowieka.
Żadna z redaktorek „Dnia Kobiety" nie siedziała blisko, Betsy zaś była dziewczyną miłą i łagodną, nie przepadała poza tym za kawiorem, więc nabierałam coraz większej pewności siebie. Skończyłam pierwszą porcję kury z kawiorem i nałożyłam sobie drugą. Potem zabrałam się do sałatki z krabów.
Awokado to mój ulubiony owoc. Każdej niedzieli dziadek przywoził mi jedno. Kładł go na dno walizki i nakrywał sześcioma brudnymi koszulami i niedzielnymi komiksami. Nauczył mnie robić znakomity sos. W tym celu należy w małym rondelku na wolnym ogniu rozpuścić galaretkę z winogron, zmieszać z winegretem, przekroić owoc, usunąć wielką pestkę i wlać rubinowy sos w wyżłobienie. Jakże zachciało mi się teraz tego sosu! W porównaniu z nim sałatka z krabów była zupełnie pozbawiona smaku.
Sylvia Plath "Szklany klosz" przeł. Mira Michałowska, Warszawa 1989
Ze względu na następstwa opisanego obiadu najważniejszym daniem okazała się – mimo braku smaku – sałatka z krabów. Przepis można sprawdzić m.in. na tej stronie. Mnie bardziej zaciekawiła kartoflanka, na oko bliższa naszemu klimatowi i zasobom naturalnym.;) Przepis jest następujący:
Kartoflanka vichyssoise
2 łyżki masła
4 średnie ziemniaki
4 duże pory (białe i lekko zielone części)
4 łodygi selera naciowego
1 duża cebula
1 litr bulionu warzywnego
1/2 litra tłustego mleka
250 ml śmietanki kremówki
sól, pieprz
Na maśle udusić pokrojonego w plastry pora i selera naciowego. Dodać ziemniaki pokrojone w kostkę, zalać bulionem i mlekiem. Gotować do miękkości, następnie całość zmiksować na gładki krem, przecedzić przez sitko, aby pozbyć się włóknistych części pora i selera. Doprawić solą i białym pieprzem.
Schłodzić do temperatury pokojowej, ozdobić kleksem śmietany. Podawać z natką pietruszki lub szczypiorem, równie dobrze mogą to być ulubione zioła.
Nabrałem apetytu na tę kurę, najchętniej jednak bez kawioru :)
OdpowiedzUsuńDzisiaj wystarczyłby mi majonez albo sos tatarski.;)
UsuńKura plus majonez wyjadany łyżką, zdecydowanie :P
UsuńZdecydowanie tak. Do tego szczypta curry i jestem szczęśliwa.;)
UsuńBardzo lubię gotować zupy, dlatego z przyjemnością wypróbuję przepis na kartoflankę.
OdpowiedzUsuńP.S. Uwielbiam stołować się w Twojej literackiej kuchni. Zawsze można tu znaleźć jakieś fantastyczne frykasy :)
Dziękuję za miłe słowa.;) Napisz kiedyś proszę, co Co szczególnie smakowało.
UsuńW chłodniejszy dzień również postaram się wypróbować ten przepis, por i seler mogą tu czynić cuda, przynajmniej tego się spodziewam.;)
Awokado czeka na mnie w kuchni, niestety zabrakło walizki z brudnymi koszulami i komiksami :( pozostaje mi zjeść go w wersji light nieprzesiąkniętego zapachami z niczyjej walizki
OdpowiedzUsuńNa pewno nie będzie mu nic brakowało.;) Zawsze można ( i trzeba) go czymś dosmaczyć.;)
Usuń