Zawsze mi się wydawało, że szarzyzna i słaba jakość ubrań w Polsce socjalistycznej była skutkiem braku lepszych materiałów oraz sensownych projektantów (Hase, Hoff i Antkowiak to jednak niewiele nazwisk jak na kilka dekad), tymczasem prawda jest nieco inna. Jak pokazuje książka Anny Pelki „Z [politycznym] fasonem”, za taki stan rzeczy odpowiadała przede wszystkim gospodarka planowa oraz zalecenia władz dotyczące stylu produkowanej odzieży.
O ile materiałów i dodatków rzeczywiście brakowało, wykwalifikowani projektanci z czasem się pojawili i pracowali w zawodzie. Niestety często natrafiali na bardzo prozaiczne przeszkody. Tak swoją pracę na rzecz wzornictwa odzieżowego wspominała Zofia Butrymowicz, artystka i projektantka tkanin:
Najsmutniejszą rzeczą byty kontakty z przemysłem, kompletne niezrozumienie celu tego, co robimy, przez ludzi pracujących w przemyśle. Warunki były bardzo ciężkie, maszyny stare, surowiec fatalny, więc według mnie było absolutną utopią wprowadzenie nowych wzorów do produkcji przemysłowej. Bardzo często jeździłam do Łodzi i do Żyrardowa, widziałam, jak się tkaczom mata osnowa, taki był fatalny len. Tracili masę czasu na reperowanie tej osnowy, a byli premiowani od ilości wyprodukowanych metrów, a nie od jakości. Jeśli im się kazało robić nowy wzór, to zanim go opracowali, zanim ustawili warsztat na ten nowy wzór, to nie dostawali premii, więc byli oporni, ze względów czysto ekonomicznych. Była to jedna z głównych przeszkód wprowadzania nowych wzorów do produkcji. [s. 64]
kloszowe sukienki na halce z lat 50.
Projektanci na szczęście wykazywali się zaradnością i niejednokrotnie z kiepskiej jakości półproduktów tworzyli coś, co było chętnie noszone przez młodzież, a nawet wpisywało się w trendy mody światowej. Były zatem m.in. sukienki w duże nadrukowywane wzory, spódniczki mini i spodnium, był styl ludowy i hipisowski oraz wiele innych fascynujących zjawisk. Niesamowite są opowieści o pomysłach projektantów, którzy chcieli zaoferować młodym ludziom coś oryginalnego i cieszącego oko (polecam wywiad z Barbarą Hoff), oraz dziewcząt, które domowymi sposobami uatrakcyjniały niezbyt ładną odzież zakupioną w sklepach.
Ogromnej kreatywności wymagały kolekcje zamawiane od czasu do czasu przez władze, np. z okazji 50. rocznicy Rewolucji Październikowej (to nie żart). Debiutancki pokaz Grażyny Hase z 1967 r. okazał się jednak sukcesem: projektantka przygotowała nowatorskie jak na ówczesne czasy widowisko łączące modę i popularny wtedy bigbit – modelki w strojach inspirowanych postaciami z historii i literatury Rosji chodziły, tańczyły i skakały w takt znanych piosenek radzieckich przeplatanych z przebojami Beatlesów. Przykład kreacji z tejże kolekcji poniżej:
kolekcja łącząca modę z historią i polityką
Pisząc na wstępie o szarzyźnie mody okresu PRL-u naturalnie bazowałam na własnych wspomnieniach, które odnoszą się do schyłku tej epoki. Warto zaznaczyć, że bywały bardzo kolorowe i eleganckie okresy w polskiej modzie, co widać dobrze w starych filmach, które odzwierciedlały aktualną modę, a czasem, zwłaszcza zagraniczne, były inspiracją. Taką inspiracją obok aktorów bywali także wykonawcy muzyki młodzieżowej: kopiowano fasony sukienek popularnych piosenkarek, ale i styl Beatlesów (szczególnie fryzury), kilka dekad później punków, przedstawicieli glam-rocka itp. Fascynacje te nie zawsze były aprobowane przez władze, niekiedy były wręcz tępione – na spodnie dziewczęce typu dżinsy szkoły zgodziły się np. dopiero w latach 70.
moja ulubiona fotografia z książki
czyli dzianinowo-skórzany komplet „Dunajec” z 1975 r.
Książka Anny Pelki jest kopalnią podobnych ciekawostek i
daje niezły wgląd w świat mody i zainteresowań młodzieży w drugiej połowie
ubiegłego wieku. Przy okazji uzmysławia, jak wiele czynników wpływa na powstawanie
kolejnych trendów, co akurat dla mnie jest o wiele bardziej frapujące niż nowe
linie. Swoją drogą ciekawe byłoby także opracowanie modowego słownika - szmizjerki,
bolerka, rybaczki, cygaretki, legginsy, czeszki, trumniaki i dziesiątki innych uroczych określeń bezsprzecznie
na to zasługują.;)
P.S. Nie ukrywam, że rozdziały o wzornictwie niemieckim interesowały mnie znacznie mniej, ale dla porównania trendów warto je chociaż przejrzeć.
__________________________________________________________________
Anna Pelka Z [politycznym] fasonem. Moda młodzieżowa w PRL i w NRD
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk, 2014
Wszystkie zdjęcia zamieszczone powyżej pochodzą z TEJ strony.
Z jakością ubrań też bywało różnie. W mojej szafie jest kilka rzeczy, które nosiła moja mama, i które wyglądają doskonale, wielokrotne pranie w ogóle im nie zaszkodziło. Koleżanka wyjęła kiedyś z szafy turkusowy sweterek, który wyglądał na świeżo zdjęty z półki sklepowej; na moje pytanie, gdzie kupiła takie cudo, odpowiedziała, że ten sweterek ma ponad 30 lat i nosiła go jej mama. Badziewia nie brakuje w żadnych czasach, ale chwilami mam wrażenie, że nasze biją pod tym względem wszelkie rekordy (sklepy z chińszczyzną, niektóre sieciówki).
OdpowiedzUsuńTo prawda - u mnie w domu również zachowało się wiele rzeczy, które nosiła moja mama lub ja i siostra. Niestety dobry wygląd zawdzięczają głównie sztucznym materiałom, z których te ubrania były szyte.;((( Do dzisiaj wspominam je źle. Może się nie gniotły, niekiedy nawet dobrze się prezentowały, ale oddychać w nich się nie dało.;(
UsuńZgadzam się, że chińskie produkty są biją rekordy: są nietrwałe, nieestetyczne i niefunkcjonalne (bo co to za ręcznik, który nie wchłania wilgoci?:(
Sztuczne w ogóle mają długi żywot, ale te rzeczy, o których pisałam, akurat były z naturalnych materiałów. Nie wiem, z czego sweterek koleżanki, ale chyba z akrylu. A ja z przyjemnością noszę latem lniany żakiecik mamy, a jesienią marynarkę w pepitkę :-)
UsuńPepitka - to słowo chyba w ogóle nie padło w książce Pelki, a był to przecież b. popularny wzór.
UsuńGdybym poszukała, może znalazłabym kilka rzeczy z wełny na strychu u mamy. Niestety więcej zachowało się sukienek z czegoś sztucznego i śliskiego, choć przyznaję - w fantastyczne wzory. I żałuję, że noszę inny rozmiar obuwia - w szufladzie do dzisiaj leży kilka par zgrabnych i ponoć arcywygodnych pantofli.
Chyba zbyt pochopnie napisałam o kiepskich materiałach.;(
Miało być planowo siermiężnie dlatego w sklepach były potworki, w których nie dało się chodzić.
OdpowiedzUsuńWówczas ratowała instytucja krawcowej jeżeli samej / jak ja / nie umiało się szyć.
Dopiero gdy miało się okazję pojechać do Warszawy/ a to się mi rzadko zdarzało/ można było sobie w Domach Centrum sprawić coś "super".
Miałam to szczęście, że babcia świetnie szyła i kilka rzeczy miałam naprawdę fajnych. Ale takie zakupy w Domach Centrum były dla nas nieosiągalne, bo za drogie. Niemniej w Hofflandzie można było coś sensownego znaleźć, ale też nie wszystko było moim zdaniem atrakcyjne - pamiętam, że w pewnym okresie królowały ubrania workowate -brr!
UsuńW Domach Centrum - miałam na myśli Hoffland właśnie - i miałam taką workowatą sukienkę w krateczkę i nie wiem czy tam jej nie kupiłam. Az ktoś pomyślał, że jestem w odmiennym stanie.
UsuńZa daleko mieszkałam i mieszkam od Warszawy, by tam bywać stąd byłam tam tylko przy okazji kursowania się w ramach pracy.
Ja miałam chyba jedną jedyną bluzkę, ze ściągaczem i z charakterystycznym kołnierzem rozciętym z boku. Dostana w prezencie gwiazdkowym, długo była noszona na specjalne okazje.
UsuńJako osoba z własnym dochodem nic tam dla siebie już nie zalazłam, kolekcje były głównie biało-czarne. Ale sądząc po skromnych ilościach na wieszakach - chętnie kupowane.;)
Pamiętam swoje wizyty w Warszawie w Hofflandzie, skąd wracałam obkupiona w piękne ciuszki. Najlepiej pamiętam długą spódnicą z niebieskiej flaneli w czarne wzorki, cudo. Choć dziś brzmi to niewiarygodnie, spódnica z flaneli. Zrobiła ona wówczas furorę wśród moich koleżanek. Miałam to szczęście, iż zarówno babcia, jak i mama potrafiły szyć i dzięki temu miałam bardzo ładne sukienki, jako dziecko, do czasu, kiedy można było dostać materiał. W dobie trudności ze zdobyciem ciekawych materiałów w sklepach jeździliśmy do Łodzi, a potem tata-marynarz przywoził z rejsów. A to już były ciekawe doświadczenia- mężczyzna kupujący materiał z metra. :)
OdpowiedzUsuńWspominana przeze mnie czerwona bluzka też była z flaneli.;) Fajna, więc wierzę, że Twoja spódnica mogła również wzbudzać sensację.;)
UsuńTata marynarz, na dodatek kupujący materiały to skarb w takiej sytuacji. Nam pozostawało hołubić rzeczy otrzymane z 2-3 paczek "z Ameryki".
Teraz myślę o tym i widzę, jakie to upokarzające: człowiek chce się ubrać ładnie (nie mówię modnie) i nie ma jak.
Temat - ogóły i szczegóły politycznie-przemysłowo-modowe przeżyłam na własnej skórze, więc raczej tylko niektóre ciekawostki zawarte w książce mogą być dla mnie nowością. Ale też przekonałam się, że takie książki "historyczne", opisujące życie w PRL-u, czasami dość mocno rozmijają się z tym, co ja pamiętam. Szczególnie, gdy autorami są młodzi ludzie, sami mało albo wcale nie pamiętający tamtych czasów. Wychodzą z tego dziwadła, które mnie zbyt mocno irytują, więc już teraz nie mam chęci sięgać po nowe wydawnictwa tego rodzaju. Pewnie to jest ze szkodą dla wartościowych opracowań, ale tak bywa przy okazji. A jeśli książka traci takiego czytelnika jak ja, to w sumie niewielka strata, bo nie jestem docelowym odbiorcą w tego rodzaju tematach. Mam wrażenie, że często głównym celem autorów jest obrzydzanie wszystkiego co wiąże się z minionym ustrojem. I to mi się bardzo nie podoba, bo dzięki temu złemu ustrojowi większość ich dziadków i rodziców zdobyła wykształcenie, zrobiła karierę. Bo nie jest powiedziane, że w Polsce sanacyjnej (gdyby taka była po II wojnie) byliby akurat potomkami obszarników i bogatej inteligencji.
OdpowiedzUsuńAutora bynajmniej nie obrzydza PRL-u, raczej stara się opisać kolejne trendy. Zaręczam, że jest w tej książce wiele jasnych punktów.;) Jest mowa o zaradności i kreatywności projektantów i młodzieży, jest mowa o tym, jak strój odzwierciedlał poglądy "nosiciela", są liczne anegdoty. Książka na pewno nie wyczerpuje tematu, ale porządkuje zjawiska i umiejscawia je w konkretnym tle historyczno-politycznym.
UsuńMoże warto ją chociaż przejrzeć?
O! Intrygująca lektura. Moja dziewczyna bardzo mocno interesuje się modą, trochę projektuje, zajmuje się też konstrukcją. Rozejrzę się za tą pozycją, tym bardziej, że jej urodziny już wkrótce. Dzięki za podsunięcie świetnej książki na prezent :)
OdpowiedzUsuńMyślę, że nie zawadzi zajrzeć do książki, choćby po to, żeby sprawdzić, jak pewne trendy wracają.;) To może być niezła inspiracja dla kogoś zainteresowanego projektowaniem.
UsuńBardzo ciekawy artykuł był w Polityce kiedyś: http://archiwum.polityka.pl/art/-a-ludzie-zyli-dostatnio,437296.html (jeżeli ktoś jest szczęśliwym abonentem). Była to cześć 150stronicowego dodatku o dekadzie Gierka (1970-1980), który był fantastyczny i gorąco polecam (dodatek był, nie Gierek).
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci bardzo za link. Prenumeraty nie mam, ale ktoś ze znajomych może ma.;) Niedawno Polityce pojawił się artykuł na temat naszego stylu po 1989 r., także ciekawy.
UsuńMiałem marynarkę z Hofflandu, z 10 lat wytrzymała, aż wreszcie kompletnie wyszła z mody :))
OdpowiedzUsuńPrzypomniały mi się perypetie opisywane przez Szczygielskiego ze strojami scenicznymi dla Filipinek, przygarniętymi ostatecznie konfekcyjnie przez szczecińskie zakłady odzieżowe. I wspomnienia Osieckiej o warszawskich "ciuchach".
Za jakieś 20 lat ta marynarka może być znowu modna.;) Rzeczy, które były na topie w czasach podstawówki ostatnio wrócił znowu do łask (np. buty saszki, plastykowe łańcuchy na szyję itp.).
UsuńPrzypomniałeś mi, że "Filipinki" wciąż czekają na swoją kolej. Myślę, że z opowieści o kostiumach scenicznych w PRL-u dałoby się również skomponować ciekawą książkę.
Osiecka pisała, Hłasko o kurtce zakupionej na ciuchach też.;) Że o Tyrmandzie nie wspomnę.;) I pomyśleć, że taki Bazar Różyckiego oferował kiedyś najmodniejsze ubrania. Ja pamiętam go już tylko jako zbiorowisko tandetnych rzeczy.;(
Marynarkę mole zjadły:) Na Bazarze Różyckiego tata kupił mi pierwszą turecką dżinsową kurtkę, ech, to były czasy. Pewnie wyglądałem w niej jak ubogi gastarbeiter:)
UsuńZ dzisiejszej perspektywy te kurtki (zwłaszcza dekatyzowane;)) mogłyby sprawiać takie wrażenie. Zwłaszcza w komplecie z tureckimi swetrami w duże wzory.;)
UsuńSweter to dostałem dużo później:) Kurtka nie była dekatyzowana, za to miała rękawy na suwaki. Do tego białe sofixy - sam smak i wyrafinowana elegancja :D
UsuńZa nic nie mogę sobie przypomnieć, czy moje rękawy były odpinane, ale coś mi mówi, że tak.;) Czy wtedy obuwie sportowe było w ogóle w innych kolorach niż biały?
UsuńOwszem, to państwowej produkcji potrafiło mieć najdziksze kolory. Wszystkie oprócz białego:))
UsuńTyle atrakcji mnie ominęło! Bliżej mi było do przeróżnych zamszaków niż adidasów.;)
UsuńJakie to tam adidasy były, firmy Podhale czy innego Radoskóru :)
UsuńMoja rodzicielka chyba do dzisiaj ma taką parę - do pracy w ogrodzie ponoć idealne.;)
UsuńPrawdę mówiąc, gdy patrzę na okładkę, to w ogóle bym się za tą książką nie obejrzała na ulicy. Ale napisałaś tak ciekawie, że aż chce się sięgnąć.
OdpowiedzUsuńDomy Mody Polskiej były dla mnie nieosiągalne, ale kwitło chałupnicze upiększanie - spódnice z ufarbowanych pieluch tetrowych, robione na drutach kolorowe getry, kominy. Kto miał smykałkę do rękodzieła, ten brylował :)
Fakt, okładka nie jest może najszczęśliwsza, choć dobrze pasuje do tytułu. Na szczęście obok siermiężnie ubranych aktywistów we wczesnym PRL-u istnieli również bikiniarze, więc jest o czym czytać.;)
UsuńFarbowanie (także cieniowane), getry i kominy własnego wyrobu dobrze pamiętam.;) Czasem ozdobienie beretu lub czapki fajną broszką (lub agrafkami) dawało niezły efekt. Masz rację, umiejętności manualne były wówczas cenne. Fajnie, że dzisiaj rękodzieło przeżywa odrodzenie, mam wrażenie, że pomysłowość twórców nie zna granic.;)
a farbowane bandaże na szalenie modne szaliczki?! farbowane bluzki z pieluch (przed farbowaniem wiązano wezły i wychodziły po farbowaniu psychodeliczne wzory). no ale to już lata osiemdziesiąte. ech. sie rozmażyłam. i dziekuje za świetne miejsce w sieci. będę wracać. po książki i po wrażenia.
OdpowiedzUsuńbenia
Pieluchy pamiętam, bandaży niestety nie.;( Wzory były rzeczywiście psychodeliczne, fajnie to wyglądało. U mnie raczej chodziło o farbowanie ciuchów na czarno, kiedyś ten kolor był jednak zastrzeżony głównie dla żałobników.
UsuńDziękuję za miłe słowa, zapraszam ponownie.
Dziękuję za miłe słowa i polecam książkę, bo to na robi wrażenie.;)
OdpowiedzUsuń