środa, 24 marca 2021

Kolacja à la Milena Moser

Na krótko przed wpół do ósmej wszystko byto gotowe. Nakryłam stół dla dwóch osób. Postanowiłam, że przy przekąsce — awokado i krewetki, do tego resztka korzennego wina — spróbuję z nim porozmawiać. Chciałam dać mu jeszcze jedną szansę, choćby ze względu na to zamglone spojrzenie jego szarych oczu, które mnie tak często i zawsze tak całkowicie wytrącało z równowagi. Potem wniosę główne danie, a wtedy niby przypadkiem wejdzie Bettina. Punktualnie o wpół do ósmej rozległ się dzwonek u drzwi. Otworzyłam. Z uśmiechem wręczył mi butelkę wina marki Rioja na której wisiała jeszcze metka z ceną. Sześć franków siedemdziesiąt pięć centymów. 

— Ach, to nie było konieczne — szepnęłam i poprosiłam go do środka. Drgnął, gdy zobaczył odświętnie nakryty stół. Nie oszczędzałam na świecach ani na świeżych kwiatach. Nie chciałam mu w końcu niczego ułatwiać. — Nie powinnaś była robić sobie tyle zachodu... — Wydawał się zażenowany, jakby w jakiś nieokreślony sposób czuł się winny. 

— Ależ jakiego zachodu? No wiesz! — uśmiechnęłam się łagodnie.

Usiadł, wziął serwetkę i rozłożył na brzuchu jak fartuch rentgenowski. Potem odsunął na bok lichtarz i pochylił się nad stołem. Patrzył na mnie surowym wzrokiem. 

— Moja droga, chyba zdajesz sobie sprawę, że urządzając to cale przyjęcie niczego na mnie nie wymusisz. To znaczy, ja się oczywiście cieszę z twojego zaproszenia, ale to niczego między nami nie zmieni. 

Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć. Patrzyłam, jak nieufnie wącha sos i gmera widelcem w krewetkach. Irytowało mnie to. No dobrze, krewetki nie były może do końca rozmrożone, a na sos składały się wydobyte z niezbyt czystych butelek resztki dodatku do koktajli i dietetyczna przyprawa do sałatek. Ale kim on w końcu był, by uważać, że może sobie pozwolić na takie grymasy? 

Dosyć brutalnie zabrałam mu talerz i zaniosłam do kuchni. 

„Poczekaj, musisz jeszcze spróbować głównego dania", pomyślałam. Wyjęłam półmisek z piecyka i postawiłam na stole. 

Poulet à la mode de femmes offensées — oznajmiłam dumnie. 

Westchnął z wrażenia. Francuskiego oczywiście nie znał.

Kurę na sposób udręczonych kobiet przygotowałyśmy następująco: najpierw natarłyśmy ją depilatorem i pozostawiły przez godzinę na balkonie w wieczornym słońcu, potem starannie ją podzieliłyśmy, jako tako obgotowały, doprawiając wywar wszystkimi możliwymi dodatkami z naszej apteczki. Były tam rozgniecione tabletki przeczyszczające, maść na trądzik, valium i środki nasenne. Żeby usunąć lekko kwaskowy zapach i nieapetyczny wygląd, dodałyśmy po krótkim wahaniu dużą puszkę ananasa i wspaniałomyślnie doprawiły curry. 

Nałożyłam mu pełen talerz. 

— Robert — powiedziałam — musimy porozmawiać.

Milena Moser, Księga samotnic, przeł. Alicja Buras, Wyd. Noir sur Blanc, Kraków 1996, s. 65-66

 

4 komentarze:

  1. Haha, chociaż ten ananas bardzo nęci, to chyba jednak nie skuszę się na przygotowanie takiego obiadku :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ryzykowny przepis, to fakt.;) Niemniej cały fragment oddaje charakter opowiadań Moser.

      Usuń
  2. Nie wiem co zrobił Robert, ale czuje że zasłużył na to danie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, tak.;) Okazuje się, że zemsta smakuje czasem na gorąco.;)

      Usuń