piątek, 27 maja 2011

Męka kartoflana - Janusz Rudnicki

"Męka kartoflana" to miszmasz: z jednej strony historyjki o życiu na obczyźnie, z drugiej wrażenia z lektury. Cokolwiek wybrać, można być pewnym, że prędzej czy później trafi się jakiś smakowity fragment. U Rudnickiego podoba mi się przede wszystkim jego żonglerka słowna, "zezowate" postrzeganie rzeczywistości i zgryźliwość. A tej ma niemało i kąsa dotkliwie.


Najbardziej dostało się Brunonowi Schulzowi, co niektórzy mieli zresztą Rudnickiemu za złe. Bo jak tu spokojnie przejść koło takich enuncjacji:

Mnie nie chodzi o konkordancję, ja uczepiłem się tych nóg, bo ilekroć wkracza Schulz do sfery leżącej pomiędzy nimi, proza jego nabiera rumieńców. Poza tą sferą, wyjąwszy Sierpień, Ulicę Krokodyli, naturalnie Emeryta i parę mniejszych wyjątków, wlecze się ona jak statek do Młocin i przypomina szkolną na nim wycieczkę. Początek jej był zawsze bijatyką o miejsce przy burcie, potem rozczarowanie wzrastało proporcjonalnie do ilości węzłów. Wrażliwych mdliło pod koniec, inni zabawiali się własną śliną, gapiąc się na jej niknące w dali placki. Ze statku wycieczka schodziła na ląd z taką samą ulga, z jaką ląd opuszczała. [str. 143]

Podobnych fragmentów jest w książce więcej. Rudnicki pastwi się nad klasykiem i znęca, ale jednego nie można mu przy tym odmówić: dogłębnej znajomości tematu. Dokładnie analizuje teksty, bada z lewej i prawej, prześwietla kawałek po kawałku. To nie są stwierdzenia gołosłowne, rzucone ot tak sobie, ale opinie kogoś, kto Schulza zna niemal na pamięć. Że nieprawomyślne? To się zdarza, także tuzom literatury.

W "Męce kartoflanej" znalazły się również uwagi autora po lekturze dzienników Nałkowskiej i Dąbrowskiej. Porównał przemyślenia obu pisarek na te same tematy czyli wojny, zwierząt, miłości, znajomych itp. Tu także pozwolił sobie na docinki, i tu także nie sposób odmówić mu trzeźwości umysłu;). Rudnicki rzetelnie (czytaj: nie na kolanach;)) przeczytał notatki pań i ośmielił się wejść z nimi w dyskusję. W końcu nigdzie nie jest powiedziane, że do klasyków trzeba podchodzić bezkrytycznie;).

Książka nie należy do lektur łatwych i przyjemnych, ale jest cenna m.in. ze względu na literackie polemiki Rudnickiego. Dla mnie stanowią erratę do szkolnych lekcji polskiego i świetny materiał do spierania się. No i ten język, ten styl... Teksty wcześniejsze o ponad dekadę od "Śmierci czeskiego psa", zbiór na pewno mniej spójny, niemniej według mnie nie do pogardzenia.


___________________________________________________________________

Janusz Rudnicki "Męka kartoflana", Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław, 2000
___________________________________________________________________



8 komentarzy:

  1. mnie się bardzo podoba tytuł :) poza tym lubię takich "zgryźliwych" autorów (Rudnicki taki się wydaje) bo często mają ciekawe przemyślenia na różne tematy i ogólnie ciekawe podejście do życia

    OdpowiedzUsuń
  2. Tytuł jest moim zdaniem świetny, nadaje ton całości. Ja też lubię zgryźliwych pisarzy, mój faworyt to Pilch;). Zgadzam się - mają inną percepcję rzeczywistości.

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam Rudnickiego-ten jego styl, ironię. To niesamowicie inteligentny pisarz, a na opowiadaniach z "Czeskiego psa" popłakałam się ze śmiechu. Rudnicki to w ogóle osobowość wśród literatów, dużo by opowiadać o jego perypetiach z festiwali :)

    OdpowiedzUsuń
  4. O, tak - ja również ubawiłam się setnie przy "Śmierci...", zwłaszcza przeżycia na wyciągu narciarskim mnie rozbroiły;)
    Może kiedyś o swoich perypetiach napisze osobną książkę? Sukces gwarantowany;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Mam cały czas podobne do Twoich obiekcje, ale skoro jak piszesz przy "Smierci czeskiego psa", że mimo wszystko warto, to może też spróbuję. Od czego najlepiej byłoby zacząć?

    OdpowiedzUsuń
  6. Warto, na pewno i to bez zastrzeżenia "Mimo wszystko";)))) Moim skromnym zdaniem lepsza jest "Śmierć...". Tak bardzo mi się podobała, że aż trudno mi było o niej pisać;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Pewnie w najbliższym czasie książki nie przeczytam, bo nie ma jej w moim najbliższym otoczeniu. Szkoda, ale za to wpis Twój zmobilizował mnie do zgłębienia zasad odmiany imion typu Leo, Bruno, Iwo, ostatnio bowiem owe imiona występują w formie nieodmiennej. Pamiętasz "Leo Beenhakkera"? Sądziłam, że to anachronizm - odmienianie powyższych imion. Okazuje się, że nie anachronizm a forma poprawna. Podróże uczą, te po blogach też :-)) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  8. Odmiana imienia Leo mnie nie nie dziwiła, bo to krótkie imię, ale gdybym usłyszała (komu? czemu?) Bruno, najpierw na myśl przyszłoby mi nazwisko (Giordano) Bruno;))))
    Masz rację, wycieczki po blogach kształcą. Sama kiedyś musiałam wgłębić się w zasady odmian nazwisk obcych i używania apostrofu, bo wydawało mi się (słusznie zresztą;), że ten ostatni jest nadużywany.
    Do lektury zachęcam, pouczająca;)

    OdpowiedzUsuń